Danuta Szydłowska
Dziś weterynaria jest damskim zawodem, ale gdy my studiowaliśmy - oboje we Wrocławiu - proporcje były przeciwne - na roku było ponad stu mężczyzn i tylko osiem dziewcząt. Byłyśmy na świeczniku. Akademik, w którym mieszkałam, był tylko dla dziewcząt - istny babiniec - dziś rzecz niespotykana. W porze obiadowej koledzy regularnie, "przypadkiem", odwiedzali nas w nadziei zjedzenia czegoś smacznego, ale Jacek nigdy nic nie chciał jeść. Nie w tym celu przychodził.
Wyróżniał się też na innych polach. Nigdy nie słyszałam, żeby przeklinał, a studenci weterynarii wyrażali się dość siarczyście. Był trochę inny niż wszyscy.
Ślub braliśmy koszmarnie niewyspani. O w pół do ósmej rano. Bo zaraz po nim był kościelny - z białą suknią, welonem i prawdziwym, chociaż skromnym weselem. Pobraliśmy się zaraz po studiach, przez rok pracowaliśmy w Łodzi, gdzie stawialiśmy pierwsze kroki w zawodzie. Szybko postanowiliśmy założyć własną lecznicę i wybraliśmy Kraków, choć żadne z nas wcześniej tu nie mieszkało. Ja pochodzę ze Śląska, a mąż z Podkarpacia. Kraków jest akurat w połowie drogi i oboje bardzo lubimy to miasto.
W lecznicy dowodzi mąż, który spędza tam znacznie więcej czasu, bo zawód lekarza weterynarii wymaga poświęcenia. Wielu rzeczy nie da się przewidzieć, życie pisze własne scenariusze. Można sobie coś planować, ale gdy pojawi się psiak z przeciętą łapą, trzeba mu natychmiast pomóc. Ja bardziej zajmuję się rodziną - trójka dzieci wymaga uwagi.
Decyzje podejmujemy razem. I rodzinne, i zawodowe. Wspólna praca ma swoje plusy - potrafimy dobrze zorganizować sobie czas, ale i minusy - nie umiemy zostawić jej za progiem domu. To podobno niezdrowe psychicznie, ale nam specjalnie nie przeszkadza.
Lubimy swój zawód. Problematyczna jest kwestia urlopów, wolnych sobót, jakiegoś wyjazdu. Bo nie można tak po prostu zamknąć przychodni - mamy pacjentów objętych stałą opieką. To nie jest zawód, który można zawiesić na kołku. Czas pracy jest nienormowany. Bywa, że mąż wychodzi z domu rano, wpada w południe na obiad, a potem przychodzi o północy. Jacek jest pracoholikiem. Jeśli się za coś bierze, robi to z pasją i zawsze doprowadza każdą rzecz do końca. Niestety, to sprawia, że urlopy mamy bardzo rzadko.
Mąż pasjonuje się turystyką i bardzo interesuje historią. Miejsca postrzega przez pryzmat zdarzeń. Lubi eksperymenty, także w kuchni. Menu mamy zróżnicowane. Ja gotuję bardziej tradycyjnie - trochę kuchni śląskiej, trochę wschodniej. Robię kluski śląskie, rolady, modrą kapustę, ale też pierogi i barszcz. Jacek eksperymentuje z kuchniami świata. Ostatnio serwuje dania orientalne.
Gdyby któreś z dzieci chciało pójść w nasze ślady, byłoby nam bardzo miło. Nie planujemy im jednak przyszłości. Najważniejsze, żeby - podobnie jak my - wykształciły się zgodnie ze swoimi zainteresowaniami i wykonywały zawód, który będzie dawać im satysfakcję. Choć byłoby im łatwiej niż nam. Nie pochodzimy z rodzin z tradycjami weterynaryjnymi, odkrywaliśmy ten fach, a konfrontacja ideałów z realiami, jak to w życiu, bywała bardzo bolesna. Ale już nasze dzieci znają całą sprawę od podszewki. Nie jesteśmy ludźmi skłonnymi do popełniania szaleństw, zawodowe i rodzinne obowiązki to wykluczają, ale jak wszyscy mamy słabości.
Jacek Szydłowski
Połączyła nas anatomia. Zwierząt. Pasjonowała mnie. Podręcznik profesora Krysiaka "Anatomia zwierząt" zdobyłem w antykwariacie w Przemyślu, jeszcze zanim rozpocząłem studia weterynaryjne. Wracając z tą zdobyczą do Jarosławia, wertowałem w pociągu książkę i myślałem sobie, że to absolutnie niemożliwe, żeby się tego wszystkiego nauczyć.
Nie upłynęło kilka miesięcy, gdy dobrze ogarnąłem cały podręcznik, a łacińskie nazwy wręcz same się zapamiętywały. Anatomia nie nastręczała mi tych trudności, które mieli z nią niemal wszyscy. To był nielubiany przedmiot, studenci traktowali go jak dopust boży. Mnie ciekawił na tyle, że reaktywowałem sekcję anatomiczną Studenckiego Koła Naukowego Medyków Weterynaryjnych. Byłem jej jedynym członkiem. Wszyscy na uczelni pukali się w czoło. A ja dzięki temu zrobiłem wiele pożytecznych rzeczy dla siebie i otoczenia, no i poznałem swoją żonę. Składałem sobie właśnie jakiś szkielet, gdy Danusia próbowała zdać kolokwium z anatomii. Niestety, widać było, że nie jest to jej pasja, ale poradziła sobie i dziś jest świetnym lekarzem weterynarii.
Danusia zawsze była inna niż wszystkie dziewczyny, wyróżniała się w tłumie, zresztą oboje jesteśmy trochę odmieńcami. Sądzę, że o naszych losach zdecydowało pierwsze pięć sekund. Urzekły mnie w niej cechy, których się nie da zważyć, zmierzyć, opisać, a kolejne lata tylko mnie w tym utwierdziły.
Jest dobrym, ciepłym i uczciwym człowiekiem. Mogę się na niej w życiu oprzeć. Ma wszystko to, co powinien mieć partner, by stworzyć szczęśliwy związek i wychować dzieci.
Pracę lekarza weterynarii trudno połączyć z życiem rodzinnym. Żeby coś robić dobrze, trzeba się temu poświęcić. A to oznacza, że kradnie się swoją prywatność, czas, który powinien być przeznaczony dla rodziny, bliskich, na rzecz niesienia pomocy pacjentom. Gdy na przykład w czasie rodzinnej imprezy dostajemy telefon, że jesteśmy potrzebni w lecznicy, wstajemy i jedziemy. Zwierzę nie poczeka, podobnie jak chory człowiek. Dzięki temu, że razem pracujemy, jest trochę łatwiej, możemy się wymieniać, ale życie rodzinne na tym cierpi.
W domu żona jest szefową. Obowiązki współdzielimy. Nie wyznaczamy sobie stałego zakresu zadań. Wszystko zależy od sytuacji, od dnia. Zazwyczaj jednak to ja robię zakupy, czasem gotuję, zajmuję się konserwacją i naprawami. Majsterkuję, bo to moja pasja. Jeśli trzeba, to i pralkę nastawię, ale po telefonie do żony.
Pierwsza wizyta u przyszłych teściów zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie, nie przez osoby teściów, ale z powodu śląskiego krajobrazu, który przygnębia mnie po dziś dzień. Nie pamiętam tego spotkania zbyt dobrze, poza tym, że dostałem na dzień dobry ciasto z kawą, a dopiero potem konkretny posiłek. Ten śląski obyczaj do dziś niezmiernie mnie bawi.
Nie wykluczam jednak, że właśnie na Śląsku kiedyś się osiedlimy. Ale nie na Górnym, jest zbyt smutny, lecz cichym i zielonym, na przykład w Kotlinie Kłodzkiej. Emeryturę chcielibyśmy bowiem spędzić w miejscu, gdzie kończy się świat. Na razie jeździmy tam na urlopy. Czyli - jak wyjaśniła żona - nie za często.