Nie inaczej z awanturami, które od czasu do czasu wybuchają w naszych rodzinach. Doprowadzają do pasji, wstydzimy się potem zachowań własnych i domowników, ale w istocie są pouczające, a może nawet zbawienne. Tak jak niedawna awantura wokół wicemarszałkini Wandy Co Nie Chciała Palikota. Padły mocne słowa, wykonano dramatyczne gesty, sejmowi dziennikarze mieli co relacjonować, aż w końcu wszystko zostało po staremu. Jedyna korzyść, że jeśli ktoś nie wiedział co to jest partia byłego lubelskiego producenta gorzały, to przynajmniej ma jasność. Polityk z niego żaden, ale kabareciarz niezły: w "Ani Mru Mru" albo czymś z tej branży miałby szanse.
Podobnie, jeśliby ktoś przypuszczał, że pani Wanda to szlachetna lewica: Posada Jest Najważniejsza (skrót znany, ale nic dobrego niewróżący). Lecz przecież pouczeni tą zbawienną wiedzą posłowie Palikota nie rozbiegną się po innych partiach, a wicemarszałkini nie zmieni ksywy na Wanda Co Nie Chciała Nagrody; premię oddała na cel charytatywny, dopiero jak wybuchła chryja. Jak stwierdza bohater wystawionej ostatnio na jednej z krakowskich scen sztuki: "Oddajemy kawałek naszej wolności, aby mieć w zamian kawałek chleba".
Nie inaczej w awanturze, jaka wybuchła w Unii Europejskiej wokół budżetu na najbliższe siedmiolecie (Unia jest lepsza od b. ZSRR, bo tam były zaledwie pięciolatki). Zupełnie jak w naszych rodzinach: najpierw się wszyscy poobrażali (po listopadowym szczycie w Brukseli), a brytyjski premier zagroził rozwodem. Też były mocne słowa i dramatyczne gesty, jak choćby słynne wystąpienie Prezesa, który stwierdził, że trzyma kciuki za powodzenie Tuska, ale zażądał prawie pół biliona złotych dla Polski z unijnej kasy. Albo krnąbrnego Brytyjczyka, który zagroził, że jeśli nie ciachną wygórowanych pensji brukselskich urzędasów, to on zabiera zabawki. No i po ostatnim szczycie i całonocnej na nim kłótni wszystko zostało mniej więcej jak było.
To, że Polska akurat wyszarpała więcej niż przewidywaliśmy (prawie tyle ile żądał Prezes!), bardziej jest wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności, niż umiejętności negocjacyjnych i na pewno nie powtórzy się przy następnej awanturze. Ale trwająca parę ostatnich miesięcy unijna draka jest jednak przydatna i oczyszczająca jak pożar australijskiego buszu: może brukselska biurokracja będzie trochę mniej rozrzutna, może ktoś zamknie kran z pieniędzmi w rozdziale "kapitał ludzki", gdzie za ciężkie euro prowadzone są w Polsce kursy strzyżenia pudli, albo podobnie użytecznych profesji, a wykładowcy (paru z nich znam) porobili na tym fortuny. Może…
Jak w rodzinach - po dramatycznych krzykach i nieprzespanej nocy - wiemy o sobie więcej, choć nie jest to dobra wiedza. Przede wszystkim (też jak w rodzinie), gdy dojdzie do spięcia, każdy patrzy swego interesu, ma gdzieś zbiorowy. Unijni idole myślą o wygraniu najbliższych wyborów we własnych krajach, a nie o przyzwoitym funkcjonowaniu wspólnoty: tak Merkel, jak Came- ron, którzy mają głosowanie za pasem, tak Tusk, bo Platformie spadło poparcie, jak nawet świeżo wybrany prezydent Francji, bo dba o interesy swojej partii, która nie inaczej niż wszystkie socjaldemokracje specjalizuje się w rozdawaniu pieniędzy wyborcom. Dowiedzieliśmy się, że Unia nie jest ani tak solidarna, ani tak zwarta, ani świadoma swoich celów i wartości jak powinna być. Ale też jak żyć bez tej rodziny, choć bywa skłócona, antypatyczna i nieszczera? Więc oddajemy kawałek naszej wolności w zamian za całkiem niezły chleb. Ale już bez tej ufnej radości, jaka przeminęła wraz z miodowym miesiącem.
Podobnie w naszych domach, gdzie klniemy, złorzeczymy, ale dalej dźwigamy wspólny ciężar.
Autor: konsul generalny w Nowym Jorku (1990-1996), ambasador w Bangkoku (1999-2003), pisarz, reporter.
Przedwojenne cukiernie Krakowa [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!