W gruncie rzeczy nic się nie stało. Za wcześnie przesądzać o fiasku misternego planu przepchnięcia "Lizbony" po powtórce irlandzkiego referendum. Przekreś- lić go mogą tylko niemiecki trybunał konstytucyjny lub Czesi i oczywiście Irlandczycy.
Nawet jeśli polski prezydent chwilowo wytrwa w swoim oporze, to niewątpliwie podpisze się pod ratyfikacją traktatu lizbońskiego po zatwierdzeniu go przez Irlandię w ponownym referendum. Zgrzytanie zębów przodowników eurointegracji wynika z ich nerwowości po katastrofie unijnej konstytucji i niedawnym "nie" Irlandczyków dla układu z Lizbony. Zdołali co prawda unieszkodliwić opozycję w zunionizowanej Europie, ale zdają sobie sprawę, że ich upragniona reforma UE nadal wisi
na włosku.
Co chciał osiągnąć nasz prezydent, brnąc pod prąd europejskiej polityki? Dywersja wobec "Lizbony"
ma niejaką szansę powodzenia. Wytargowanie jakichś korzyści dla Polski - ciekawe jakich? - też może się udać. Bo chyba nie chodzi o czcze droczenie się z unijną bracią?