18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound 2012. Barcelona znów pełna muzyki [RELACJA, ZDJĘCIA]

Monika Jagiełło
Afghan Whigs
Afghan Whigs Dani Canto
Podobno Barcelona jest w modzie. W dobrym tonie jest snuć się po Dzielnicy Gotyckiej i wtrącić swoje trzy grosze na temat architektury Gaudiego. Jest jednak coś jeszcze. Barcelońska Primavera Sound to punkt na muzycznej mapie Europy, którego nie powinien ominąć nikt, kto planuje poważne festiwalowe Grand Tour po Starym Kontynencie. Nawet jeśli ciekawych i zdecydowanie tańszych imprez, niż ten festiwal mamy coraz więcej na wyciągnięcie ręki.

Czytaj także:

Festiwale są jak miasta: tu i ówdzie nie wypada nie być. Z Barceloną i Primaverą jest podobnie. I słusznie. Bo Primavera to nie tylko koncerty w parku tuż nad morzem. Primavera to cała siatka muzycznych połączeń, jaką organizatorzy "nakładają" na Barcelonę w maju i czerwcu. Trzy dni koncertów w futurystycznym Parc del Fòrum to oczywiście kulminacja. Jednak, w tym roku po raz pierwszy Primavera tak bardzo wyszła na ulice, że muzykę można było usłyszeć dosłownie siedząc na krawężniku. Darmowe koncerty pod Arc De Triomf zgromadziły ok. 15 tysięcy ludzi. Na scenie stanęli m.in. Yann Tiersen, The Walkmen, Black Lips, czy The Wedding Present. Jeśli uznać koncerty pod Arc De Triomf za "gratis" dla barcelończyków, to trzeba przyznać, że całkiem porządny... Idea jest jasna. Nietani festiwal wyszedł na ulice swojego miasta i według zapewnień organizatorów z chęcią zrobi to w przyszłości. To już zresztą trend. Wystarczy spojrzeć na rodzime festiwale, żeby zobaczyć jak rozrasta się część klubowa, czy związana z promocją sztuki.

Po czym można poznać festiwalowicza Primavery (oprócz opaski na ręce)? Jeśli jest nietutejszy, prawdopodobnie po taniej Sangrii w dłoni. Miejscowych raczej z tym nie uświadczysz. Można też "spłodzić" cały długi artykuł o rewii festiwalowej mody, batalii na ładniejszą płócienną torbę lub odpowiednio sfatygowane mokasyny (drżyjcie, ta moda znów w łasce). Ewentualnie zająć się "didaskaliami", jak wędrujący po Dzielnicy Gotyckiej z pewną damą Alex Kapranos, lub podrywający dziewczyny na potęgę A$AP Rocky... Ale do rzeczy.

Chyba tylko ktoś szalony jest w stanie wymienić na jednym wdechu wszystkie kapele, które stanęły na ośmiu scenach (nie licząc koncertów w teatrze Audiotri Rockdelux i sceny MySpace), a co dopiero ocenić choćby przyzwoitą większość wykonawców, którzy pojawili się w samym Parc Del Forum. Ale na pewno kilku kwestii nie można ominąć.

Nie tylko mokasyny i męskie koszule w ananasy zwiastowały powrót klimatu sprzed dwóch dekad. Wspomniany The Wedding Present, czy Mudhoney (Seattle, wiadomo). Mazzy Star z wciąż zjawiskową Hope Sandoval - sprawcy jednej z piękniejszych piosenek lat 90., czyli "Fade Into You". Szwedzi z Refused, na scenie po 15 latach przerwy. Greg Dulli z The Afghan Whigs też największe sukcesy święcili w latach 90. "Dziurę" po Björk miał zapełnić inny obok The Cure zespół z angielskiego Croydon, czyli Saint Etienne - też powracający po przerwie. Podobnie ze stoner metalowym Sleep. Kapela odwołała jednak koncert z przyczyn zdrowotnych. Matt Pike trafił do szpitala w ciężkim stanie z powodu tętniaka. Również z powodów zdrowotnych nie wystąpili Melvins.

W tym roku organizatorom nie było więc łatwo. Jeśli ktoś taki jak Björk odwołuje występ, program niejednego festiwalu zaczyna kuleć. I na niewiele zdały się roszady w grafiku. Bo choć Primavera pozwala na posłuchanie całego legionu ciekawych zespołów, każdy festiwalowy dzień musi mieć niepodważalną gwiazdę. Szczególnie jeśli mowa o ostatnim dniu imprezy. W czwartek występy na głównej scenie San Miguel zamykali Wilco i Franz Ferdinand (ok, każdy potupie przy "Take Me Out", ale czy teraz to aż taka gwiazda..?). Na scenie Mini (niech was nie zmyli nazwa, to druga duża scena Primavery) zagrali m.in. melancholijny Beirut i The XX. W piątek dało się tam słyszeć M83, a na San Miguel rządzili The Cure i The Rapture. Ci pierwsi, znani z dostosowywania repertuaru do kraju w którym grają, zagrali bardzo słoneczny zestaw przebojów. Taki, jakiego nigdy nie zagraliby dla Polaków - kto był choćby w katowickim Spodku ten wie. Dance-punkowi The Rapture to już klasyka. Powrócili płytą "In The Grace of Your Love" i dali jeden z najlepszych występów na festiwalu (czy ktoś w końcu zaprosi ich do Polski?)!

W sobotę miała kusić Björk. Jednak gdy choruje pierwsze gardło Islandii żadne pieniądze już nie zmuszą jej do koncertów. Hiszpanie dwoili się i troili, żeby załatać dziurę na głównej scenie tym, co już mieli. W niedzielę wieczór zagrali więc kolejno Kings Of Convenience (z mocno "piknikowym", wyciszonym zestawem piosenek), powracający z niebytu Saint Etienne oraz, na koniec, Justice.

Bądźmy jednak szczerzy. Czar koncertów takich, jakie dali Pixies, Suicide, czy Pulp (pierwszy koncert po dziewięciu latach przerwy) polega na tym, że nie zdarzają się często. Magii nie generuje z marszu choćby najbardziej profesjonalny line-up. Nawet w XXI wieku. Nie co roku na festiwalu może grać Glenn Branca, który dźwięki elektrycznej gitary podniósł do rangi sztuki (i nie chodzi tu o solówkową błazenadę... kto nie wie, niech lepiej sprawdzi). Podobnie z Suicide. Można za to ściągnąć Szwedów z Refused, którzy piętnaście lat temu wywrócili świat hardcore punkowej muzyki do góry nogami i od kilku miesięcy znów są na scenie. Odgrzewane kotlety (wegańskie, oczywiście)? Życzmy sobie, żeby chociaż połowa zespołów hardcore'owych dziś miała tyle energii co lider tego "kotleta", Dennis Lyxzén.

Warto odnotować występy Baxtera Dury'ego, Wild Beasts i The Chromatics. Jeśli ktoś nie odsłuchał jeszcze "Happy Soup" Dury'ego juniora powinien nadstawić uszu i kupić bilet na OFF Festival, Baxter jest tego wart. Ci drudzy zaś w barwach Domino Records wydali w zeszłym roku płytę "Smother", chyba najlepszą w dotychczasowym dorobku. Nieco szkatułkowy pop na dwa głosy przekuli w wysmakowane wersje live, co skutecznie rozbujało tłum pod sceną Ray - Bana.

Nieco mieszane odczucia można mieć po Beach House i The XX. Płyty duetu z Baltimore wciągają bez reszty rozmarzonym popem, podobnie z twórczością młodych londyńczyków. I dokładnie to mogliśmy usłyszeć ze sceny. Kropka w kropkę odegranie materiału z płyt. Pod wieczornym niebem brzmiało pięknie i trudno im cokolwiek zarzucić, ale mogli pokusić się o odrobinę więcej.

Wypada też wspomnieć występy kapel dwóch Marków. Pierwszy to Mark Burgess, lider post-punkowych The Chameleons z Manchesteru (co Burgess wykrzyczał na scenie odśpiewując fragment "Transmission" Joy Division). Kapela w pewnych kręgach kultowa, sprawcy jednej z ciekawszych i bardziej zapomnianych płyt lat 80. "Script of The Bridge" na scenie nie wypadli źle, choć potrzymali status kapeli, która najlepiej radzi sobie w studiu. Drugi Mark, to Mark Stewart i jego The Pop Group. Słuchając połamanych melodii i ciętych politycznych tekstów nietrudno zrozumieć, czemu temu utalentowanemu muzykowi nie udało się wyjść z podziemia. Nick Cave powiedział o nim, że to "facet, który zmienił wszystko". Spróbujcie jednak nazwać piosenkę "For How Much Longer Do We Tolerate Mass Murder?" i zrobić karierę.

W tym festiwalowym kotle panuje nietypowy dla południowego temperamentu porządek. Muzyczny przede wszystkim. Organizatorzy mają otwarte głowy. W tym roku zrobili dużo miejsca dla metalowych i stoner rockowych klasyków. Liturgy, Napalm Death, Mayhem, Wolves in the Throne Room wcale nie kłócili się z M83 kilka scen dalej. Minimalistyczny The Field na scenie obok rozwrzeszczanych, rockowych Japandroids też nie kłuł w uszy. Organizatorzy obiecali nawet, że jeśli znajdą dobrą prog-rockową kapelę, to z chęcią ją zaproszą... Cóż, wierzymy w ich gust.

Czego możemy zazdrościć barcelońskiemu festiwalowi (oprócz pogody)? Kondycji uczestników. Na południu ludzie po prostu bawią się całą noc. W okolicy 2, 3-ciej pod scenami zostawali najwytrwalsi, ale był to wciąż prawdziwy tłum. I trwali tak do rana. Przy występach Johna Talabota, Erola Alkana, Bengi, LFO czy nawet Justice trudno było ustać w miejscu. Ci, którzy w piątek doczekali do Matiasa Aguayo z Rebolledo kończyli zabawę dopiero w okolicach szóstej rano. Bez butów, z resztką piwa i uśmiechem na ustach.

Szkoda, że w tym składzie zabrakło Hot Chip. Że swojego setu nie zagrała twórczyni wydawnictwa Minimal Wave, Veronica Vasicka. I że nie było okazji posłuchać młodej Zoli Jesus. Ale braki zrównoważę patriotycznym akcentem. Po raz drugi w historii festiwalu wystąpiły polskie kapele. W tym roku aż trzy: Napszykłat, Kristen i Ed Wood. I choć pod samą sceną było słychać przede wszystkim swojskie "napier...ać!!!", to koncert duetu Ed Wood był jednym z lepszych na całym festiwalu.

Na koniec smutna wiadomość o przyszłorocznej edycji. Zagrożone są kameralne koncerty w Auditori Rockdelux - teatrze nieopodal parku. Właściciele teatru nie chcą zachować dla Primavery terminów z półrocznym wyprzedzeniem. W tym roku zagrali tam m.in. Jeff Mangum z Netural Milk Hotel, Marianne Faithfull, czy Michael Gira i trudno wyobrazić sobie ich w innym miejscu. Mamy nadzieję, że konflikt uda się rozwiązać.

***
Festiwalowicze mają teraz 12 miesięcy na odpoczynek od hiszpańskiego piwa, taniej Sangrii, wyrównanie opalenizny oraz kupno karnetu na 2013 rok. Organizatorzy na stworzenie nowego "rozkładu jazdy" mają tego czasu zdecydowanie mniej. Wierzymy, że trzynastka w dacie przyniesie im szczęście. Bo pomysłów im nie brakuje.

Primavera Sound Festival 2012
30 maja - 3 czerwca 2012
Wystąpili m.in.: The Cure, The XX, Mazzy Star, Beach House, Beirut, Spiritualized, Kings Of Convenience, Benga, Jamie XX
Więcej na: sanmiguelprimaverasound.es

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska