18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przetrwała obóz i odnalazła swoją rodzinę. "Nic nie odda tego jak cierpi dziecko, kiedy traci mamę"

Anna Górska
Lidia Skibicka-Maksymowicz trzyma w ręku swoje zdjęcie zrobione niedługo po wyjściu z obozu Auschwitz
Lidia Skibicka-Maksymowicz trzyma w ręku swoje zdjęcie zrobione niedługo po wyjściu z obozu Auschwitz Adam Wojnar
Z Lidią Skibicką-Maksymowicz, która jako kilkuletnie dziecko trafiła do obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie rozdzielono ją z mamą - rozmawia Anna Górska. Niezwykła historia kobiety, która jako swoją przystań wybrała Kraków.

Ludmiła czy Lidia?
Lidia. Nie lubię imienia Ludmiła. Zbyt wiele złych skojarzeń z nim mam. Poza tym, ileż z tym imieniem żyłam? Pięć lat.

Potem Pani została Lidią, Lidzią.

Nie tak od razu. Przez ponad rok byłam numerem 70072.

Ani razu nikt małej dziewczynki w obozie nie zawołał po imieniu?
Pani nie wie o czym mówi. Jakie imiona? Trzeba było nauczyć się swojego numeru i podstawowych komend po niemiecku. Wywoływali numer, trzeba było się odezwać i to natychmiast. Gdy mama jeszcze była w obozie i udawało się jej przyjść do mnie, to cały czas powtarzała: Pamiętaj, nazywasz się Luda Boczarowa. Zapamiętałam, tylko że jako dziecko zmiękczałam twarde dźwięki. Zamiast Boczarowa wymawiałam Bociarowa.

W baraku były same dzieci?
Tak, z mamami nas rozłączono od razu w pierwszym dniu. Ostatnie nasze wspólne minuty: mama trzyma mnie na kolanach, a mi wybijają na rączce numer. Słoik z atramentem był na wysokiej szafie, z niego wystawał wąż, na końcu igła. Tę samą wszystkim po kolei wybijano numer. Moja mama miała numer 70071 ,a ja 70072.

Musiało to boleć.

Nawet nie drgnęłam. Mama tłumaczyła, jeżeli będę płakać, to zabiją.

Gdy wy, dzieci, przebywałyście w baraku, rozmawiałyście ze sobą, bawiłyście się?

Ani jedno ani drugie.

Jak nazywałyście siebie?
Żadnych rozmów, zabaw, gier, śmiechu czy dokazywania. W baraku przebywały same małe zwierzątka. Wystraszone i głodne. Kierował nami instynkt. Zwierzęcy, samozachowawczy. To teraz widzimy wysprzątane czyste baraki. Wtedy spałyśmy na gołych pryczach, trochę słomy na nich było. Przykrywałyśmy się zawszawionymi śmierdzącymi kocami. Po nas biegały szczury, a jak ktoś miał biegunkę, to załatwiał się tuż w baraku.

Czego bałyście się najbardziej?

Wiedziałam, że jak wchodzi do baraku dr Mengele, trzeba schować się w najdalszy kąt pryczy. Inaczej wezmą na zastrzyki. A to boli. Płakać nie wolno, krzyczeć też. Bo zabiją. Tego mnie mama nauczyła jeszcze w więzieniu, w którym przebywałyśmy zanim trafiłyśmy do Auschwitz. Dziecko jak się schowało pod pryczą, naiwnie sądziło, że od razu staje się niewidzialne.

Nie wiedzieliście o co chodzi z tymi zastrzykami?

Skąd mieliśmy wiedzieć, że to eksperymenty medyczne i testowanie leków? Baliśmy się zastrzyków i już.

Bito dzieci?

Nie pamiętam, by obozowi bili dzieci. Raz, jedyny raz, dostałam od obozowej cukierka. Spadłam z najwyższej pryczy, rozpłakałam się, ale po cichu. Zlitowała się nade mną i dała mi cukierka.

Uszczęśliwił?
Nie, byłam cały czas głodna. A taki cukierek co mógł zmienić? Nic. Wie pani, jeszcze długo po wojnie jadłam surową cebulę. Smakowała mi nawet. Mama mi w obozie przynosiła cebulę, ziemniaki, chleb, który podrzucali mieszkańcy do rowów. Nie pozwalano na spotkania matek z dziećmi, dlatego przychodziła do mnie w nocy. Gdy reflektor obracał się i świecił w drugą stronę, czołgała się po ziemi w kierunku naszego baraku. Na początku strasznie tęskniłam. Nie da się wyrazić słowami, jak dziecko cierpi, gdy tęskni za mamą.

Tylko na początku, potem tęsknota mija?

Tak. Strasznie to brzmi, wiem. Ale gdy mama nie przychodzi przez tydzień, miesiąc, dwa, dziecko przyzwyczaja się do tego. Zapomina i już nie umie przytulić się, a nawet nie ma takiej świadomej potrzeby przytulania się do kogoś. Staje się zwierzątkiem. Nas nie ruszała niczyja śmierć. Zupełnie. Co dnia ktoś umierał, wszędzie leżały zwłoki ludzkie. I to też stawało się normą. Już po wyzwoleniu usłyszałam od kogoś: jej matka tu leży. I ten ktoś wskazał na ogromny stos ciał. Nawet nie sprawdziłam, czy to prawda. Przyjęłam do wiadomości, że mama nie żyje. Zdążyłam zapomnieć co to znaczy mieć rodziców.

Po wyzwoleniu Auschwitz...

Nic nie rozumiałam co się dzieje. Moje życie to były komendy, barak, głód. Nie wychodziłam z obozu. Ksiądz podczas jednej z mszy niedzielnej zachęcał parafian z Oświęcimia, by zabierali dzieci - sieroty z obozu. Moi przybrani rodzice byli bezdzietni.

I wtedy pojawiła się Lidzia.

Tak mnie nazwali, ale oficjalnie ich córką zostałam dopiero w 1947 roku. Tyle trwało załatwienie formalności.

Nie sprzeciwiała się Pani nowemu imieniu? Przecież pamiętała Pani o "Ludmile"?

Sprzeciwiać się? Nawet o tym nie myślałam. Nazwano mnie tak, więc tak ma być. W obozie takie obowiązywały zasady, a ja innego życia nie znałam. Jeszcze przez długi czas z innymi dziećmi na podwórku grałam tylko w obóz, wybierałam kto pójdzie z dr Mengele, a kto ma zostać w baraku. Wydawałam komendy po niemiecku i organizowałam apele.

Rodzice wtedy interweniowali?
Oczywiście że nie. Rodzice pracowali. Teraz po takich przeżyciach miałabym do dyspozycji sztab psychologów, wtedy nikt nie myślał o chorej psychice dzieci z obozu. Byłyśmy same, ciągle też biegałyśmy na teren obozu, odnajdywaliśmy różne skarby. I nic złego w tym nie widzieliśmy.

Numer na ręce przeszkadzał?

Ręka stawała się większa, i numer też rozrastał się. W pewnym momencie zaczęłam się go wstydzić: jako 15-latka zaklejałam numer plastrem. Ale to był inny wstyd. Dla porównania: gdy rozwodzą się rodzice, dziecko uważa, że to jego wina, bo był niedobry, niegrzeczny itd. Właśnie taki miałam wstyd: jak mogłam dać się im złapać, chyba jestem złą, skoro mnie tam wzięli, a innych nie?

Zna Pani swoje pochodzenie?

Moja mama jest z kresów na Białorusi, pół Polka, pół Białorusinka, ojciec Rosjanin. Po I wojnie światowej jego rodzina sprowadziła się z Kurska na Ukrainę. Był w latach 30. pogranicznikiem na Białorusi. Tam poznał mamę, ożenił się, chociaż moja polska babcia go nie lubiła i sprzeciwiała się tej miłości. Do Oświęcimia dziadków, mamę i mnie przewieziono specjalnym transportem. Znajdowali się w nim zdrowi, dobrze odżywieni ludzie z bogatych rodzin. Dziadków od razu wysłano do gazu. Mamę na kopanie rowów przy Wiśle. Potem szła w marszu śmierci do Ravensbruck.

Przeżyła to piekło?

Tak, ale nie wiedziałam o tym, dla mnie przecież nie żyła w ogóle.

Opowiadała później co się z nią działo?

Mało, nie lubiła wspominać. Złościła się na Boga, jak mógł pozwolić na to, by masowo zabijano ludzie, topiono w wiadrach dzieci. Mówiła, że przestała wierzyć w jego istnienie, chociaż widziałam u niej na stoliku Biblię. A ze mną jest odwrotnie, tylko w kościele uspokajam się, dopiero po modlitwie wiem co i jak robić. Kiedyś mi mama powiedziała, że pod koniec w obozie nawet nie zabierano zwłok. Ludzie zaczynali jeść ludzi. Zapytałam ją: ty też? Powiedziała: o nic nie pytaj, przecież widzisz, że żyję.

Serce jej podpowiadało, że po wielu latach się spotkacie?
Ani minutę w to nie wątpiła. W Ravensbruck Cyganka jej wywróżyła, że i ona i jej mąż przeżyją wojnę, wrócą do domu, urodzą się im trzy córki, a dwie z nich to będą bliźniaczki.

Spełniło się?

Tak. Wróżka powiedziała wówczas też, że a żyję oraz nazwała dokładną datę, gdy spotkamy się. Po latach jak rodzicom urodziły się bliźniaczki, mama już nie miała żadnych wątpliwości. Nie przestawała mnie szukać, ale jako Ludmiłę Boczarową. Przez cały ten czas nie wybrała się na żadną imprezę, wesele, urodziny. Po pracy szła prosto do domu. Taki ascetyzm, żałoba - wszystko po to, bym wreszcie się znalazła. Co roku 14 grudnia w dniu moich urodzin na stole stały szampan i tort. Córki pytały ją: z jakiej okazji? Tłumaczyła, że są urodziny ich siostry. Dziwiły się, bo przecież mijały kolejne lata, a mnie wciąż nie widziały na oczy. Mama nie miała łatwego życia. Jeńców źle traktowano w ZSRR, przez dwa lata musiała stawiać się do NKWD i tłumaczyć się, jak śmiała zostawić córkę w obcym kraju, jak przeżyła obóz, czy, była szpiegiem, czyprostytutką. To też było piekło.

Pani nie szukała rodziny przez dłuższy czas. Dlaczego?
Najpierw bolało mnie: dlaczego nikt mnie nie szuka? Potem bałam się reakcji przybranych rodziców, którzy mnie kochali całym sercem. Zabrali z obozu schorowaną zawszawioną dziewczynkę z anemią i wrzodami po całym ciele - to był wynik testowania leków. W tajemnicy przed nimi rozpoczęłam poszukiwania. Ale nie mamy. Tylko taty i brata.

Miała Pani brata?
Właśnie nie. W domu dziadków na Białorusi mieszkał chłopczyk, nieślubny syn ich służącej. Wychowywali go jak własnego wnuka. Dostałam porządnie, gdy raz mu powiedziałam, żeby sobie poszedł, bo jest obcy. Babcia wyjaśniła, że Miszka jest nasz. W głowie małej dziewczynki została ta informacja. Miszka też trafił do Auschwitz, ale jako starszy chłopiec był w innym baraku. Zginął.

Poszukiwania taty trwały kilka lat.

Nadchodziły listy z niemieckich organizacji, chodziłam do pana Tadeuszaa Szymańskiego, kustosza muzeum w Oświęcimiu je tłumaczyć. Aż nadeszła odpowiedź, że na Ukrainie mieszka nie tylko mój tata, ale też i mama.

Pani miała wówczas dwadzieścia lat...
Byłam już mężatką. O emocje proszę nie pytać. Tyle lat minęło, ale była radość, łzy, lęk: co i jak powiedzieć przybranym rodzicom. Byłam ich jedynaczką, też bali się, że mogę wyjechać na zawsze.

Mama Anna, która mieszkała na Ukrainie, po tylu latach, mogła odetchnąć z ulgą: jej córka żyje.
Przeżywała to bardzo. Tak się zdenerwowała po przeczytaniu listu, że na jakiś czas przestała widzieć.

Bała się Pani tego spotkania?

Powiem szczerze, że nie musiałyśmy z mamą specjalnie wczuwać się w swoje nastroje, szukać wspólnych tematów. Od razu były przełamane wszelkie bariery, Oczywiście, na początku ona myślała, że będę mieszkać z nimi. Ale nawet nie zadawała pytań, gdy usłyszała, że jestem mężatką.

Pani nie zastanawiała się nad przeprowadzką.

Nigdy. Spotkanie mamy z córką stało się nieco narzędziem propagandy. Nazywano mnie symbolem zwycięstwa życia nad śmiercią narodowym. Gdy wysiadłam z pociągu na dworcu w Moskwie, spotykały mnie tłumy.

Z fotoreporterami na czele.
Nie opuszczali nas ani na krok. Towarzyszyli nam cały czas najważniejsi radzieccy dygnitarze. Udzielałam wywiadów, musiałam chodzić na wycieczki, do teatru, uroczyste przyjęcia.

Miała Pani okazję na spokojną rozmowę z mamą?
Dopiero w nocy zostawałyśmy same. I rozmawiałyśmy. A w dzień znowu czekały nas flesze i uroczystości. Przyjechałam do Moskwy krótko po tym jak Jurij Gagarin odbył historyczny lot w Kosmos. Witano mnie jak jego. Proponowano studia na dowolnej uczelni. Odmawiałam. Mam taka naturę, że nie cofam się, nie wracam w to miejsce, gdzie już kiedykolwiek byłam. Idę do przodu. Było, minęło, trzeba dalej żyć.

Może dlatego też Pani tak często zmienia miejsce zamieszkania?
Mama opowiadała, że gdy rodziła mnie, był piekielny mróz. Lekarze chwytali się za głowę, bo ważyłam 6 kilogramów i miałam już dwa zęby. A przez cały czas porodu w okno bił czarny kruk. Same takie dziwne rzeczy się działy, prawda? Może to jakiś znak? Ja jestem jak ten kruk, który ciągle szuka swojego miejsca na Ziemi. Dopiero od dziesięciu lat mieszkam w Krakowie. Z Oświęcimia dość szybko wyjechałam. Mieszkaliśmy w Czańcu. Później znów bez sentymentów pożegnałam się i z tym miejscem i przeprowadziłam się do Kóz koło Bielska. I wcale nie wiem czy mój wewnętrzny kruk nie postanowi kiedyś znów odlecieć z Krakowa.

Mama była w Polsce?

Tak regularnie odwiedzałyśmy się. Z przekroczeniem granic nie miałyśmy kłopotów. Już obydwoje rodzice nie żyją. Z jedną z sióstr utrzymuję kontakt. Mieszka w Odessie, jest najukochańszą siostrą na świecie. Lubimy się.

Pani dla niej jest Ludmiłą czy Lidią?

Wie, że nie chcę być Ludmiłą. Mówi na mnie Lidzia. Imię to też przeszłość, do której nie chcę wracać. Powiem szczerze: nigdy nie umiałam kochać. Bo dziecko uczy się miłości w najmłodszym wieku. Jeśli jej nie dostało w wieku 3-4 lat, to już nie nauczy się kochać. Jak ja. Mam syna, ale nie kochałam go. Teraz mogę mówić o tym otwarcie. Przykro mi, ale nic nie mogłam zmienić. Tych uczuć mnie wyzbyto raz i na zawsze. Nawet nieświadome niczego dziecko wychodziło z obozu z poprzekręcaną psychiką, pustym sercem.

Ale w pewnym momencie Pani zaczęła mieć dwie mamy i starczyło serca, żeby je obydwie kochać, żeby nazywać każdą "mamą".
Nie jestem do końca pewna, że tu chodzi o serce. Mam ogromne poczucie obowiązku. Na kolanach, ale dojdę, jeżeli już komuś obiecałam to zrobić. Niemcy mnie tego w obozie nauczyli.

Kim jest

Ludmiła Boczarowa, a właściwie Lidia Skibicka- Maksymowicz, więźniarka Auschwitz. Była pierwszym radzieckim dzieckiem, które z KL Auschwitz-Birkenau odnalazło swoją rodzinę. Nigdy nie wróciła do ZSRR. Została Polką, katoliczką. Jej przybrani rodzice z Oświęcimia nadali jej nie tylko nowe nazwisko, ale też imię, ochrzcili.Niezwykła historia Lidii Skibickiej- Maksymowicz została kanwą polsko-radzieckiego filmu fabularnego " Zapamiętaj imię swoje" z 1974 roku. Ma syna, dwie wnuczki i prawnuka.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska