- Przyszedł Pan prosto z klubu fitness. Sportowy tryb życia?
- Ciężka kontuzja sprawiła, że ja teraz prawie nie uprawiam sportu, tylko się rehabilituję. Mój dzień powszedni jest taki, że rozpoczynam go dietetycznym śniadaniem, a później są ćwiczenia. Chodzę na rehabilitację czy na ćwiczenia i dzień w dzień jest to samo. W zasadzie więc żyję jak sportowiec, tylko kuleję.
- Co się stało?
- Podwichnięcie stawu biodrowego, permanentny stan zapalny, nie jest to ciekawa sprawa. Ma to prawie każdy sportowiec, a zwłaszcza tenisiści i piłkarze. Dwa sztuczne stawy mają panowie Adam Nawałka i Jimmy Connors. Ja na szczęście jeszcze nie mam, ale zbliżam się do tego.
- Kontuzja wyniesiona z kortu?
- No, żeby to było od seksu. Niestety, od grania.
- Wie Pan, że Agnieszka właśnie przed chwilą rozpoczęła w Tokio swój mecz?
- Ma pan w telefonie relację na żywo?
- Możemy włączyć. 2:2 w pierwszym secie. Przypadkowo się złożyło, że nie może Pan oglądać?
- Nie zawsze oglądam jej mecze, śledzę wtedy wynik w internecie. Gdy jest mecz o wyższą stawkę, to staram się uciekać od telewizora, denerwuję się po prostu. Chociaż byłem ostatnio, jak pan wie, na US Open. Myślałem, że będzie lepiej, wyszło średnio.
- To był taki wyjazd sentymentalny? Stęsknił się Pan za światem wielkiego tenisa?
- I tak, i nie. To był wyjazd biznesowy i sportowy. Oczywiście odnowiłem stare przyjaźnie, choć trochę się zmieniło w „player’s lounge” (miejsce, gdzie podczas turniejów przebywają zawodnicy i ich ekipy - red.). Sporo osób nie znam. Ostatni raz byłem tam w 2010 albo 2011 roku.
- Skoro wyjazd był „sportowo-biznesowy”, można rozumieć to tak, że chciałby Pan wrócić do pracy? Z Agnieszką?
- Po pierwsze jestem chory, mam poważną kontuzję i trzeba to jakoś naprawić, a po drugie nie chcę ingerować. Jeśli ktoś chce znać moje zdanie (krytyczne - red.) na temat tego układu sportowego, który jest wokół Agnieszki, to wystarczy sięgnąć do któregoś ze starych wywiadów. Nie będę powtarzał mantry i mówił w kółko tego samego. Wracając do wizyty w Stanach - tam jest wielka Polonia, mam tam mnóstwo przyjaciół, zapraszali, czekali na mnie przez te lata. Wystarczyło wsiąść do samolotu. Byłem w Nowym Jorku - piękne miasto, lubię te nowojorskie restauracje.
- Już trochę czasu minęło od zakończenia współpracy z Agnieszką. Teraz możecie już usiąść i spokojnie porozmawiać o sprawach sportowych czy emocje wciąż jeszcze biorą górę?
- Wydaje mi się, że jednak nie możemy usiąść i spokojnie porozmawiać, bo Agnieszka ma na ten temat inne zdanie niż ja. Wydaje mi się jednak, że po wynikach mojej trzyletniej absencji jako trenera i braku zmian na tym stanowisku, racja chyba jest po mojej stronie - patrząc chociażby na kariery koleżanek Agnieszki, zwłaszcza na Andżelikę Kerber. Trochę żal.
- Jak jednak wygląda sytuacja między Panem a trenerem Tomaszem Wiktorowskim? Na US Open rozmawialiście czy się nie zauważaliście?
- Ja się tam nie wtrącam. Miałem lożę załatwianą przez Amerykańską Federację Tenisa, w innym miejscu, tam, gdzie było winko i inne cuda. Bardzo to sobie chwaliłem. Dopóki Agnieszka lubi ten układ, to ja tam nie mogę robić rewolucji. A że Agnieszka pewnych rzeczy nie widzi, albo nie chce widzieć, to co ja poradzę. Jej sprawa.
- Pojawiła się plotka, że ten układ teraz się skończy.
- Proszę mi wierzyć, ja nic nie wiem na ten temat.
- A hipotetycznie - byłby Pan gotowy wrócić?
- Ja jestem gotowy zawsze, może jedynie fizycznie nie za bardzo. Jest jednak wielu dobrych trenerów na rynku. Ja oczywiście mógł-bym znowu się tego podjąć, w końcu w sumie nie musiałbym szaleć na korcie, od tego są sparingpartnerzy. Na szczęście Agnieszka ma dobrego sparingpartnera, ja z Dawida (Celta - red.) jestem zadowolony, bo to jest jej partner życiowy i sportowy. Potrafią to wszystko połączyć, co jest rzadko spotykane i to jest duży plus.
- Zabawna sytuacja - tata lubi przyszłego zięcia, który też jest w sztabie, ale ma problem z głównym trenerem.
- Przecież to nie są bracia syjamscy, nie są połączeni pępowiną. To są oddzielne sprawy, chyba nie muszę się z tego tłumaczyć?
- Brakuje Panu tego tenisowego cyrku?
- I tak, i nie. Oczywiście trochę mi żal, bo przecież to był mój rytm życia, zwiedziłem cały świat, ale to jest ciężki chleb. Hotele, życie na walizkach, zawsze za mało czasu, wszystko w biegu i na styku. To jest raczej świat dla młodych, a nie panów w średnim czy starszym wieku. W takim wyścigu szczurów jest ciężko.
- W Nowym Jorku pomyślał Pan sobie: o kurczę, jestem tu jednym z najstarszych?
- Może aż tak źle nie było, ale w porównaniu do tego, co było sześć lat temu, widać jakąś wymianę pokoleń. Kilka zawodniczek w ogóle skończyło grać, WTA Tour się trochę odmłodził. Przypominam, że Agnieszka gra z zawodniczkami, które są od niej młodsze o 10 lat.
- Dopytuję o ten powrót do pracy, nawet niekoniecznie z Agnieszką, bo mam wrażenie, że polskiego tenisa nie stać na to, żeby rezygnować z Roberta Radwańskiego.
- Oni nigdy nie mogli ze mnie zrezygnować, bo nigdy nie było między nami współpracy. Był jeden krótki moment, kiedy byłem kapitanem FED Cup, trwało to - o ile się nie mylę - jeden rok. Nigdy nie miałem żadnej oferty, nigdy nie zostałem wykorzystany do niczego, więc właściwie nie ma o czym gadać. Jestem za to teraz członkiem Rady Sportu przy ministrze sportu. Udzielam się raczej charytatywnie, bo to jest ciało doradcze, a nie wykonawcze. Minister chciał mieć wgląd w różne dyscypliny poprzez ludzi, którzy się na tym znają. Jak wiadomo, związki sportowe od wielu lat działają na zasadzie patologicznej, są z nich wyprowadzane pieniądze. Na pewno wymagana jest jakaś rewolucja, zwłaszcza w PZT, bo te rzeczy, o których mówię, dzieją się również w tenisie.
- W środowisku traktowany jest Pan jak outsider?
- Nie wiem. Być może traktowano nas jako familijny biznes, zakładając, że mogę trenować tylko córki i do nikogo innego nie będę miał serca. Moim zdaniem takie osoby powinno się jednak jakoś zatrudniać, jako doradców chociażby. Przez te wszystkie lata byłem bezczynny w sensie sportowym, oprócz prywatnych ofert moich przyjaciół
- „Czy mógłbyś się zająć moim dzieckiem”?
- To były takie przyjacielskie konsultacje. A oficjalnej oferty ze związku nigdy nie było, przez tyle lat.
- Może się czegoś bali?
- Może. Przecież ja zjadam niemowlęta na śniadanie i śpię w trumnie.
- To jednak zaskakujące, biorąc pod uwagę, że jest Pan jedynym trenerem w Polsce, który doprowadził zawodniczkę do pierwszej trójki światowego rankingu.
- A nawet dwójki. Proszę też wspomnieć o Urszuli, która była 28. Teraz walczy z problemami zdrowotnymi i cały czas dochodzi do siebie po ciężkiej kontuzji kostki odniesionej w Meksyku w lutym, która wymagała rekonstrukcji wiązadeł, a miała szansę grać na igrzyskach. Może będzie lepiej już w styczniu.
- A miał Pan propozycje od, powiedzmy, milionerów, którzy chcieli ze swoich dzieci zrobić tenisistów?
- Była taka jedna oferta, ale skończyła się niemiło, bo okazało się, że jest jeszcze drugi trener, a dwóch trenerów do jednej osoby… No to nie jest dobry pomysł. Inne propozycje były raczej przyjacielskie. Jak „Isia”?
- Prowadzi 5:3. A byłby Pan gotów zaangażować się w taki prywatny projekt?
- Hm, wcześniej musiałbym mieć gwarancję, że mogę szybko skończyć współpracę. Musiałem być dyspozycyjny, ale dla moich córek, bo Ula czy Agnieszka mogły zawsze zadzwonić i powiedzieć „tata, słuchaj…”. Jednak takiej poważnej oferty - podpisujemy kontrakt na trzy lata, tyle a tyle za coś tam, płacimy za wynik, premie, itd. - nigdy nie otrzymałem.
- Były też inne projekty, chcieliście budować w Krakowie ośrodek tenisowy. Sprawa ostatecznie umarła?
- Agnieszka w ogóle się obraziła i przeniosła do Warszawy, Ula zresztą też. „Isia” jest teraz zawodniczką Mery Warszawa. Moim zdaniem to kompromitacja władz Krakowa, które nawet nie potrafiły przedstawić żadnej oferty. Podobno nie ma w centrum dla nas ziemi, a przecież na Nadwiślanie i Wawelu można by zrobić cuda. Przejdzie się pan ulicą Koletek. Ja tam grałem, moje córki tam grały. Stan tego jest skandaliczny. Nadwiślan był do wzięcia, można było zrobić z tego sztandarowy klub w skali Polski, no ale tam oczywiście były takie rzeczy, że… Temat na inny artykuł.
- W zeszłym roku podobno była jakaś interesująca oferta z Polskiego Związku Tenisowego.
- Można było budować halę we współpracy z ministerstwem sportu i PZT, taka państwowo-prywatna inicjatywa. Gdyby oni zainwestowali trzy miliony, my zainwestowalibyśmy trzy i byłaby wspaniała pięciokortowa hala. Oczywiście trzeba by ją zrobić w centrum miasta, bo tylko tu miałaby sens. Każdy teraz chce szybko dziecko dowieźć, nie da się grać 15 km za Krakowem. Co z tego, że teren jest tani, skoro nikt nie przyjedzie.
- Rozmyło się?
- Nie, jest aktualne. Mnie, a właściwie nas - Agnieszkę, Ulę i mnie - interesują, skoro nie ma dla nas ziemi w centrum, tylko dwa miejsca w Krakowie: kluby Wawel i Nadwiślan. Możemy wydzierżawić teren na 50 lat, a później obiekty przeszłyby na własność miasta. Ja będę jeszcze wtedy żył, oczywiście. Planuję dobić do 125.
- Będzie Pan jeszcze lobbował za takim rozwiązaniem?
- Lobbowałem tyle, że to już nie ma sensu. Ja teraz mogę najwyżej czekać na ofertę. Cierpliwie. Może się to skończyć kompromitacją opisywaną nawet w amerykańskich, a może nie tylko amerykańskich czasopismach branżowych i po prostu Agnieszka zbuduje obiekt w Warszawie.
- To sytuacja trochę jak z Justyną Kowalczyk, która też nie może doczekać się na trasę biegową.
- Tylko różnica jest taka, że pani Kowalczyk nie chce sama budować toru, a my chcemy zainwestować nasze pieniądze.
- Chodziło mi raczej o sposób myślenia. Gdzieś ta młodzież musi trenować. Przecież Agnieszka nie będzie grać wiecznie. Ile jej kariera jeszcze potrwa? Pięć lat?
- Zależy od zdrowia, ale pewnie coś koło tego.
- Jest tam ktoś za nią i za Janowiczem?
- Zawsze ktoś jest. W ciągu tych 11 lat naszej kariery spotykaliśmy dużo zdolnych ludzi, z możliwościami. Jednak zawsze najtrudniejszy jest ten „letzte Schritt”, ostatni krok. I tego nie widziałem już u nikogo, chociaż zawsze są osoby, które mają talent i mogą być w pierwszej dziesiątce. Teraz też są takie. Ale łatwo się zgubić.
- Szczyt jest wąziutki.
- Uff, strasznie! To widać po Uli, która łapie kontuzje, nie jest w stanie się wstrzelić z powrotem do pierwszej setki. Trzeba być milionerem, żeby inwestować w tenis dla 14-latki, która powinna grać dwa razy dziennie i jeszcze mieć trening ogólnorozwojowy, czyli w sumie pięć godzin zajęć dziennie. Trzeba opłacić trenera i jeszcze jeździć po świecie, grać, zbierać punkty. Przecież to są kwoty dla ludzi, którzy mają duży biznes, nawet nie średni, ale duży. I mowa tu o jednej zawodniczce. Żeby PZT miało gwarancję, że jakaś utalentowana tenisistka ma szansę przejść dalsze sito, trzeba by inwestować jednocześnie w dwadzieścia. A jak inwestujemy w dwie-trzy, to szanse są małe.
- Jak tym młodym pomóc? Agnieszka wygrała pierwszego seta. Do trzech.
- Fajnie. Od tego jest właśnie PZT, który niestety nie za bardzo o to dba, za to dba o swoje interesy. Chociaż źle powiedziałem: jest grupa ludzi w związku, która działa w ten sposób, że raczej odstrasza inwestorów. A ten mityczny system to jest, proszę pana, pieniądz. Do PZT powinny napływać duże pieniądze - prywatne albo ze spółek Skarbu Państwa, jak zwał tak zwał. Tak powinien być dotowany każdy sport, tenis nie jest wyjątkowy. Ale jeżeli PZT robi wszystko, żeby się skompromitować i ma problemy praktycznie z każdą kontrolą, z ministerstwem, z ludźmi z branży i ta grupa ludzi zachowuje się jak słoń w składzie porcelany, to to odstrasza darczyńców. Powinny być szybko zrobione nowe wybory w PZT i całkowicie zmieniona władza.
- Widzi się Pan tam?
- Raczej nie. No, może w jakimś gremium kontrolnym, bo ja lubię patrzeć ludziom na ręce.
Agnieszka Radwańska wygrała z Barborą Strycovą 6:3, 3:6, 7:5 i awansowała do III rundy turnieju w Tokio
***
Pępowinę odciąłem ja, a nie córki - podkreśla Robert Radwański, wspominając rozpad rodzinnego teamu. W połowie 2011 roku przestał jeździć z córkami na turnieje - podczas wyjazdów zajmował się nimi trener Tomasz Wiktorowski - a tata ograniczył się do trenowania ich w Krakowie. Taki układ prze-trwał ponad rok, ale relacje coraz bardziej się rozluźniały. Aż w końcu Radwański przestał być szefem ekipy, a córki poszły „na swoje”. Tata jednak nie przyglądał się ich karierom z boku w milczeniu. Udzielił kilku wywiadów, w których w ostrych słowach krytykował Wiktorowskiego i namawiał córkę do zmian. Bezskutecznie.