Gdy się poznali, byli bardzo młodzi. Wandzia – bo tak pozwala o sobie mówić – była szesnastolatką, a Julian miał o dwa lata więcej. Poznali się na potańcówce w rodzinnej wsi, czyli w Krygu. I choć ich domy nie dzieliła zbyt wielka odległość, to dopiero w tańcu trafili na siebie. Czy to był grom z nieba, strzała amora czy inne znaki? Pewnie wtedy tak tego nie traktowali, a po prostu uznali, że jest im ze sobą po drodze. Utwierdziła ich w tym dwuletnia znajomość, którą przerwało wezwanie.
- Gdy okazało się, że Julek musi iść do wojska, twardo zapowiedziałam, że będę na niego czekała – mówi pani Wanda. - I czekałam, choć adoratorów wokół mnie nie brakowało – dodaje z uśmiechem.
Nie ma się co dziwić, wystarczy spojrzeć w rodzinny album. Na jednym ze zdjęć widać młodą dziewczynę w regionalnym stroju, która siedzi na koniu. Tak, tak – to młoda Wanda! Bohaterka fotografii opowiada z dumą, że była to pierwsza po wyzwoleniu wizyta biskupa w Krygu, a ona wiodła konnicę, która wyjechała na spotkanie z duchownym. Robiła wrażenie na wszystkich. Poza tym od dziecka kochała konie. Ona lgnęła do nich, a one do niej. Który chłopak nie chciałby mieć takiej amazonki za żonę?! No przecież, prawie każdy!
- Wszystko potrafiłam koło nich zrobić. I niejeden raz zdarzyło mi się zawstydzić nawet bardziej doświadczonych – dodaje.
Trzeba wiedzieć, że gdy o młodego Julka upomniała się armia, była połowa lat pięćdziesiątych. Służba wojskowa to była bezdyskusyjna dyscyplina i rzadkie wizyty w domu. Telefonów nie było, listy też nie leciały niczym strzała. Młodym pozostawało tęsknić, czasem westchnąć głębiej i czekać na spotkanie.
Popielaty kostium zamiast ślubnej sukienki
Julian wrócił z wojska w czerwcu 1957 roku. Nie miał wiele, podobnie jak narzeczona. I jak to mówią; ja nie mam nic, ty nie masz nic, ale razem mamy siebie. W jesieni tego samego roku wzięli ślub kościelny.
- Mama była krawcową, więc uszyła mi kostium. Uznałam, że nie chcę sukienki, bo co miałbym z nią po ślubie zrobić? Leżałaby w szafie i tyle byłoby z niej pożytku. A kostium zawsze warto mieć. I rzeczywiście, służył mi później jeszcze chyba przez dekadę – opowiada. - Skąd u mnie taka przedsiębiorczość wtedy była, to nie wiem. Pamiętam tylko, że takie sukienki ślubne, często przerabiało się na komunijne stroje. Chyba już wtedy wiedziałam, że będę miała samych synów - dorobiliśmy się ich trzech - więc sukienkę uznałam za zbyteczną – śmieje się dzisiaj.
Na ślubnym zdjęciu widać więc elegancką parę, która równie dobrze mogłaby iść na bankiet. Nie zmienia to nic, że nawet na fotografii widać, że są sobą bardzo bliscy.
Budowa własnego domu
Jak świat światem, młodzi małżonkowie chcieli iść na swoje. Jakiekolwiek by ono nie było. Z dwudziestoletnią Wandzią i dwudziestodwuletnim Julkiem było tak samo. Mieli działkę. Niedaleko od rodzinnego domu Wandy. Tam zaczęli budować swój.
- Pracowałem między innymi w sklepach – wspomina pan Julian. - Ale dorabiałem sobie na skupie jajek, bo wtedy było to intratne zajęcie. Pakowało się ich po 720 do jednej skrzynki, zabezpieczało trocinami i tak jechały w świat – dodaje.
Pod własny dach wprowadzili się, gdy na świecie było już dwóch synów. Mieli do dyspozycji kuchnię i pokój. W drugim mieszkały… króliki.
- Tu wokół było pusto. Żadnego domu, tylko ten potok, co do dzisiaj poniżej płynie. Gdy mąż szedł do pracy na dwudziestoczterogodzinną zmianę, zostawałam sama. Któregoś razu mama zaproponowała mi, że przyjdzie do mnie na noc, żebym się nie bała, ale ja odmówiłam. Uznałam, że sama muszę pokonać wszystkie strachy, bo inaczej, to zawszę będę się bała – podkreśla z dumą.
Oboje zgodnie twierdzą, że nie było między nimi kłótni. Owszem, czasem zdarzało się, że mieli trochę inne zdanie, ale szybko osiągali porozumienie. Bo jak mówią, o wszystkich sprawach, nawet tych trudnych, trzeba ze sobą szczerze rozmawiać.
- Tak zostało nam do dzisiaj. I to się sprawdza, czego jesteśmy dowodem, bo przecież w naszym domu pod jednym dachem żyją trzy rodziny – podkreślają z dumą. - I trzeba jeszcze pamiętać, co się przysięgało przed ołtarzem – mówią spokojnie.
Historia z pewnej sofy
Dzisiaj obojgu na kark powoli wchodzi dziewięćdziesiątka, ale nadal są trzonem rodziny. Dużej rodziny.
- Mamy siedemnaścioro wnuków, trzydzieścioro prawnuków i dwójkę praprawnuków – chwalą się. - Pamiętamy wszystkie imiona i koligacje, tylko z datami urodzin trochę trudniej – przyznają szczerze.
Jeszcze niedawno, dziadek-pradziadek dowodził rodzinnej drużynie piłkarskiej i specjalnie na jej potrzeby przygotował boisko na bliskiej domu łące. Dzisiaj, gdy już siły nie te, z czułością przygląda się prawnukom, które szaleją po domu. Dla dwóch młodszych pokoleń jest wzorem, bo przez siedem dekad był związany z strażą pożarną, zarówno zawodową, jak i ochotniczą.
To, kto jest głową, w końcu wychodzi podczas wspólnego zdjęcia. Pani Wanda siada na sofie, obok niej mąż. Mężczyzna kręci się, w końcu zwraca uwagę, że żona powinna mieć męża po swojej lewej stronie. A nie odwrotnie. Pani Wanda bierze sprawy w swoje ręce, miejsca nie zmienia, ale przysuwa się bliżej męża.
- A co to ma za znaczenie – mówi i łapie go za rękę.
On odpowiada czułym spojrzeniem.
