Miło, prawda? Tak działać ma "prawo szlaku", projekt ustawy trafił właśnie do sejmowej komisji sportu i turystyki. No dobrze, żeby nie było, że przejaskrawiam, odwróćmy sytuację. Powiedzmy, że jesteś młodym, rzutkim góralem, masz ziemię u podnóża góry i parę gąb do wyżywienia. Sporo hektarów, ale przecież nie będziesz uprawiać tu jarmużu (choć hipsterka w miastach jarmużem teraz żyje). Stacja narciarska to jest to! Matka Unia się dorzuci, sąsiada z góry nie trzeba przekonywać. Problemem jest tylko ten stary, uparty jeleń na środku, z najlepszą częścią stoku. Mógłby tyle zarobić, ale nie, bo nie. Nie chce spółki? No to jak nie siłą go, to prawem szlaku.
Już lepiej? Mimo wszystko nie. Przedsiębiorczość to przedsiębiorczość, ale - sorry Batory - prawo własności to prawo własności. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że górale to plemię kłótliwe i potrafią przez wieki robić sobie na złość, ustawowym gwałtem nie powinno tego się zmieniać. Podobnie zresztą jak krajobrazu i tak już wystarczająco poranionego narciarską infrastrukturą, co piszę - żeby nie było - jako narciarz. Tym bardziej że nowe prawo, które firmuje małopolski poseł PO Ireneusz Raś, chce też przekraczać granice parków narodowych. Bo rozwój, bo gospodarka. No więc za taki rozwój to ja bym posłów dyscyplinarnie odwoływał ze stanowisk, a w ramach retorsji kazał za darmo pracować w ZIKiT-cie.
Panie pośle, a gdyby zrobić inaczej... Powiedzmy, że ma pan dom (a ma pan, przynajmniej w oświadczeniu majątkowym), w Krakowie i z ogrodem. Powiedzmy, że w ramach rozbudowy infrastruktury rowerowej (a ona ważniejsza od narciarskiej, chyba się zgodzimy) istnieje konieczność, by ścieżka przecięła pańską działkę. Pan krzyczy: po moim trupie! My, znaczy się miasto, mówimy: hola, hola, prawo szlaku (rowerowego). DDR puścimy panu obok altany i grilla. To co, jesteśmy umówieni?