Nie chcę być oryginalny, ale uważam, że nigdy dość pochwał, gdy powstaje w polskiej kinematografii coś tak fantastycznego, jak ten film.
Dla mnie Fabicki jest tutaj prawdziwym kontynuatorem Kieślowskiego! Tego Kieślowskiego, który nie bał się patrzeć z bardzo bliska na ludzi. Który nigdy nie bał się "spojrzeć postaci w oczy", zwłaszcza wtedy, gdy umieszczał ją w sytuacji niekomfortowej pod względem moralnym. Musiała podjąć wtedy jakąś decyzję, zareagować, a często nie miała żadnej możliwości ruchu. Jednym słowem, to wszystko, co najbardziej modelowo pokazało się w "Dekalogu", choć oczywiście we wszystkich innych filmach też było do odnalezienia.
Jestem pewny, że Krzysiek szalałby z zachwytu, jakby zobaczył taki film.
Bo jakże to jest doskonale grane! Aktor może się zjawić nawet tylko na jedną scenę i ta scena potrafi wszystko opowiedzieć o postaci, tak, że ona w każdej chwili staje się pełna.
Wystarczy przypomnieć chociażby moment, w którym pojawia się Beata Kolak jako matka głównego bohatera, albo Marian Dziędziel jako jego ojciec.
Jak to jest fantastycznie napisane! Że aktor nie musi "nic robić"!
Przypomnijmy scenę, gdy bohaterka - w wykonaniu rewelacyjnej Julii Kijowskiej - idzie do prezydenta. Jest wstrzymywana, żona mówi, że prezydent nie chce porozmawiać, a ona jednak staje naprzeciw niego i gdy nie możesz sobie nawet wyobrazić, co się będzie działo, ona nie mówi nic. Patrzą na siebie, patrzą, po czym kobieta odchodzi. Niema scena, a widz wszystko wie. Rozumie ten niemy wyrzut sumienia: popatrz, co mi zrobiłeś! A przecież tylko patrzą sobie w oczy!
Oglądałem to z zapartym tchem! Wszystkie nagrody dałbym temu filmowi. Jakżeż ta dziewczyna gra! Ale, jak to jest: jak dobrze wymyślisz tzw. okoliczności założone, to stawiasz postać w sytuacji, w której ona może nic nie grać, tylko być. I widz wszystko rozumie. Nawet w filmie wręcz nie wolno ci cokolwiek grać!
A tego nie potrafią zrozumieć polscy aktorzy. I ciągle chcą coś "naddawać". A przecież widz wie, co się z postacią dzieje w tym momencie. Co się dzieje w jej wnętrzu.
A jeśli tak, to nic nie pokazuj! Bo to ma być film, a nie teatr!
I tu jest właśnie prawdziwy film. Który dzieje się tak blisko postaci, ba, w samym środku postaci, w jej wnętrzu, że aż czujesz, że ten "stan" jest nieprzewidywalny. Bo ty sam, jako widz nie możesz do końca wiedzieć, jak głęboko cię reżyser wprowadzi w postać. W jej duszę po prostu!
Dlatego czuję, że dokładnie tak powinien wyglądać jedenasty odcinek "Dekalogu": oto młodzi ludzie są postawieni nagle wobec sprawy moralnie jednoznacznej, na którą nie potrafią w pełni zareagować, bo nie mają "narzędzi".
Wiedzą, że stało się zło, ale jakby wewnętrznie nie w pełni mu dowierzają. Młody mąż, który wie, że musi zareagować, ale nie znajduje słów, nie znajduje reakcji...
A dziewczyna? Jakże ona zostaje wrzucona w fatalną sytuację bez wyjścia. Wiadomo od początku, że nie może tu czegokolwiek wytłumaczyć, bo tego nie można wytłumaczyć. Ona jest skazana na własne milczenie.
Gdy patrzyłem na nią, to myślałem o tym, że właśnie to powinny sobie feministki wyświetlać! Żeby zobaczyły, że są sprawy, o których nie można opowiedzieć. Sam widzisz w obrazie, że każdy moment jest straszny, że wchodzimy z bohaterami w tak straszne ich przeżycia, że opowiedzenie o tym wyglądałoby nieprawdopodobnie lub sztucznie.
To trzeba tylko zobaczyć. Bo obrazowi wierzysz, każdej reakcji wierzysz, każdemu spojrzeniu - wierzysz. Taka jest wyższość obrazu z twarzą aktora - nad sformułowaniami słownymi.
Dlatego się zachwycam. Bo nawet w doświadczeniach nowego filmu wciąż jest zbyt mało takich przykładów, które nie boją się przenosić "akcji" w środek postaci. W jej duszę. I ty, oglądając film, tę duszę widzisz i rozumiesz.
To jest wciąż prawdziwa wielkość kina. I prawdziwa jego tajemnica!
Notowała: Maria Malatyńska
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+