- Co teraz? W jakiej nowej roli Pana zobaczymy?
- Jest wiele, wiele rzeczy, które czekają. Miałem świetną karierę, dlatego nie muszę się bardzo spieszyć, mogę sobie trochę poprzebierać. Coś fajnego na pewno wymyślę.
- Rywale odetchnęli: można nareszcie wygrywać.
- (śmiech) Bardzo możliwe. Ja robiłem swoje.
- Jadąc, zupełnie odcinał Pan od siebie myśl, że te 13 tysięcy na trybunach Tauron Areny to ludzie, którzy przyszli, aby oglądać właśnie Pana?
- Przejechałem takich zawodów w życiu naprawdę dużo, też były to imprezy najwyższej rangi. Dlatego potrafię sobie w miarę dobrze z tym radzić. Różnica była taka, że teraz byłem w domu i to były moje ostatnie zawody, ale nie dało mi się to we znaki.
- Podczas ostatniego okrążenia ludzie na trybunach wstali, oddając Panu hołd - doświadczył Pan wcześniej czegoś takiego?
- Nie, na pewno to wyjątkowa chwila, mieć wszystkich kibiców za sobą. Ja ze swojej strony mogłem zrobić tylko jedno: przygotować się do zawodów tak samo jak zwykle. Bo maszyna startowa spadła tak samo jak na każdej innej imprezie, rywale byli tak samo mocni jak zawsze.
- Najtrudniejszym dla Pana momentem - i najciekawszym w całych zawodach - był drugi finałowy wyścig. Mimo kiepskiej pozycji startowej, a potem upadku, wygrał Pan go.
- Tak, na pewno był bardzo wyjątkowy. Postawiłem w nim wszystko na jedną kartę, startując z zewnętrznej. Trochę zaryzykowałem. Wyścig mógł pójść w dwie strony - poszedł w tę, w którą chciałem. Później w pierwszym zakręcie dość mocno musiałem się przepychać, jednak udało się z niego wyjechać na dwóch kołach i dalej można było cisnąć.
- W pierwszym wyścigu przyjechał Pan do mety drugi, za Coltonem Haakerem. Wygrał Pan, bo Amerykanin dostał 10 sekund kary, gdyż wyprzedził Pana, kiedy na torze obowiązywała żółta flaga.
- Colton otrzymał dość łagodną karę. Mógł zostać przesunięty w klasyfikacji o kilka miejsc w dół, a nawet wykluczony, gdyby zrobił krzywdę podnoszącemu się z ziemi zawodnikowi.
Follow https://twitter.com/sportmalopolskakomentarze z areny
RAFAŁ SONIK, ZWYCIĘZCA RAJDU DAKAR, AMBASADOR KRAKOWSKIEJ RUNDY MŚ W SUPERENDURO: - Już od kilku lat myślałem o tym, żeby SuperEnduro przenieść do Krakowa. Nie chciałem być agresywny czy niegrzeczny wobec organizatorów z Łodzi (w Polsce organizuje te zawody Łódzki Klub Motorowy - przyp.), ale widziałem, że ani w Łodzi, ani w Gdańsku publiczność nie jest wystarczająco liczna, hale są po prostu za małe, tak wielkie zawody nie mogą uzyskać odpowiedniej rangi.
Dlatego rok temu w jednym pokoju zebrałem wszystkich, czyli Polski Związek Motorowy, Łódzki Klub Motorowy, Alaina Blancharda, „Taddy’ego”, Sportainment i nas. Usiedliśmy przy jednym stole, zamknęliśmy drzwi i powiedzieliśmy: „Rozmawiamy do skutku, do momentu, kiedy osiągniemy kreatywne porozumienie”. I wtedy zapadła decyzja, że następne mistrzostwa świata będą w Krakowie, że ambasadorem, czyli takim spiritus movens tych zawodów - trochę jako przedsiębiorca, trochę sportowiec - będę właśnie ja.
Wiele podmiotów i zespołów ludzi z różnych dziedzin zrobiło fantastyczną pracę, czego rezultatem było to widowisko. Oczywiście, cała nasza praca nie byłaby skuteczna, gdyby nie to, co pokazał Tadek.
PRZEMYSŁAW SZYMAŃSKI, PROMOTOR IMPREZY (AGENCJA SPORTAINMENT): - Nadal nie wierzę w to, że Tadek kończy karierę. Trudno przyswajać myśl, ze może to zrobić ktoś, kto tak pierze mistrzów. Bardzo szanuję jednak tę decyzję i uważam, że taką są w stanie podjąć tylko najwięksi mistrzowie. My wracamy do Krakowa w marcu, na mistrzostwa świata we freestyle motocrossie.