To był piątek. Piątek trzynastego. Słońce dawno już zaszło, sypał mokry śnieg. Jechał sam, właśnie zbliżał się do przejazdu kolejowego w Rzezawie. Przejeżdżał tędy pewnie setki razy - w końcu stąd do jego rodzinnego Łapanowa jest już rzut beretem. Nagle słychać przeciągły sygnał pociągu, pisk hamulców. I huk.
Słyszę, jak gwiżdże
Gdyby można było cofnąć czas - albo lepiej - odwrócić bieg wydarzeń. 13 lutego 2004 roku nigdy by się nie wydarzył. Jaki byłby teraz Janusz Kulig? Miałby więcej zmarszczek w kącikach oczu, kilka siwych włosów nad czołem, jeden czy dwa kilogramy więcej? A może nie. Ale nucić pod nosem i gwizdać na pewno by nie przestał. - Słyszę to do tej pory. My siedzimy w hali, pracujemy przy samochodzie. Nagle słychać gwizdanie, jakąś wesołą melodię i wszyscy wiemy, kto idzie - Janusz. To był jego znak rozpoznawczy - wspomina Wojciech Pischinger, przyjaciel z zespołu rajdowego - Do tej pory się zastanawiam, czy lubił po prostu sobie nucić czy tak nas ostrzegał: "Uwaga, idę, czas wziąć się do roboty" - dodaje z uśmiechem.
Rajdy to niewdzięczna branża. Jak gonią terminy, to nikt nie patrzy na to, czy minęło osiem godzin pracy. Kiedy samochód jest rozgrzebany, to nie można go zostawić i iść do domu. - Janusz widział jednak tę naszą ciężką pracę i potrafił ją docenić. I nie chodzi tu o względy finansowe, ale o szacunek dla czyjegoś trudu. Zwykłe słowo "dziękuję", które jest wypowiedziane z prawdziwą wdzięcznością - dodaje Pischinger.
Mechanik Kuliga do tej pory pamięta przygotowania do rajdu Cypru. Nerwówka i mnóstwo pracy - pod samochodem siedzieli niemal non stop. - Januszowi nie udało się jednak ukończyć tego rajdu. Wyrzuciło go z trasy w przedostatnim oesie. Taki pech! Pamiętam, jak już spakowani siedzieliśmy w hotelu i nagle w holu stanął Janusz. Popatrzył na nas i powiedział: "Przepraszam was, że zmarnowałem te wszystkie dni, które kosztowały was tyle pracy i zdrowia. Przepraszam" - wspomina Wojciech Pischinger.
Taki drugi tata
Marek Handwerker pracował z Kuligiem przez wiele lat. - Czego nigdy nie zapomnę? Jak byliśmy raz na jakichś urodzinach i słyszałem, jak ktoś go zapytał: "Kto to jest? Wszędzie z panem jeździ" i pokazał na mnie. A Janusz zastanowił się i powiedział: "To mój pracownik, przyjaciel, opiekun... wszystko w jednym. Taki mój... drugi tata!". To najpiękniejsze podziękowanie, jakie od niego usłyszałem. Nigdy tego nie zapomnę - wspomina Handwerker.
Wojciech Rzucidło, pasjonat sportów motorowych i założyciel teamu kartingowego w Bochni, nie ma wątpliwości - Janusz Kulig potrafił docenić czyjąś pracę, bo sam do wszystkiego dochodził dzięki licznym wyrzeczeniom. - Dawniej nie było Internetu, początkujący kierowcy nie mieli skąd czerpać informacji. Zawsze jednak można było przyjść do Janusza i o wszystko dopytać. Nie zadzierał nosa. To w jego sklepie kupiłem pierwszy kombinezon, kask i rękawiczki dla syna Mateusza. Kombinezon daliśmy potem innemu kierowcy kartingowemu, ale rękawiczki i kask zostały, na pamiątkę po nim - mówi Rzucidło.
W jego domu na honorowym miejscu stoi też zdjęcie, na którym jest Mateusz, jego kuzyn Sebastian i Janusz Kulig. Zrobione podczas Turnieju Bezpieczeństwa w Ruchu Drogowym w Łapanowie - na rok przed śmiercią mistrza.
- Janusz zawsze chętnie spotykał się z młodzieżą, żeby mówić jej o bezpieczeństwie. Zaangażował się w budowę Miasteczka Komunikacyjnego w Łapanowie, także finansowo. To teraz jeden z jego "żywych pomników" - kończy Zbigniew Kogut, dyrektor Szkoły Podstawowej w Grabiu i organizator TBRD w Łapanowie.