„Czerwone i czarne” zapowiadasz od kilku lat, wreszcie się udało. Co takiego jest w tej powieści, że tak uparcie dążyłeś do przeniesienia jej na scenę?
Pomysł pojawił się tak dawno temu, że nawet nie pamiętam kiedy. Te pierwsze impulsy są irracjonalne. Figura głównego bohatera, wielka polityka wokoło, doświadczenie rewolucji i wojen napoleońskich, świat przewartościowań i próby odrestaurowania tego co było przed rewolucją, dość lękliwe i niestety bezideowe. To buduje potencjał bardzo współczesnej opowieści. Bo przecież takie wektory rządzą nami i dzisiaj.
„Powieśćto jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży” – to Stendhal. Co odbija dziś to ustawione na początku XIX wieku lustro?
Uczestniczymy dzisiaj w bezwstydnym spektaklu, gdzie najpotężniejsi i najbogatsi myślą tylko o tym by być jeszcze potężniejszymi i bogatszymi. Nie liczą się z nikim. Taka historia jest przecież tematem „Czerwonego i czarnego”. Julian Sorel ma marzenia, wierzy, że może zmienić swój los, sięgnąć po większy świat, ale bardzo szybko rozbija się o szklany sufit. Skąd my znamy takie historie?
Wolność, równość braterstwo, hasła francuskiej rewolucji brzmią jak slogan reklamujący nieistniejący produkt. Ktoś na tym zarobił, ale nikt tego nie doświadczył. A wszyscy Sorele, którzy domagają się sprawczości, wierzą w swoje talenty i potencjał muszą dać gardło, jak tylko przekroczą granicę dobrego smaku i pomyślą bezczelnie, że są niezależni.
Stendhal odmalował wspaniały pejzaż arystokratycznych rodów, mieszczańskich rodzin, katolickiej Francji, w której Kościół stanowi jedną z większych sił rozgrywających i tworzących pewien układ i jest to wątek bardzo aktualny i dziś. Pokazuje jak bardzo w tym merkantylnym świecie to co głęboko religijne zostaje zastąpione przez pazerność, potrzebę władzy, wiarę w to, że się należy. Krwawa rewolucja nie nauczyła elit niczego. Zamiast wprowadzić nową jakość w życie społeczne, zajmują się umacnianiem swojej władzy, by nie została im kiedyś odebrana. Wszystkie instytucje obiecujące jakąś odnowę ponoszą w tej powieści sromotną porażkę, są pokazane w rozkładzie, w narcystycznym zapatrzeniu w siebie. Wobec tego staje młody, nieukształtowany człowiek wstępujący w życie pełne złudnych obietnic. Brzmi znajomo? Niestety tak.
Julian Sorel, marząc o awansie społecznym, wstępuje do seminarium, ale jego losy nie potoczą się dobrze. To wiadomo. Kim jest twój bohater?
Pochodzący z nizin społecznych Julian Sorel chce wziąć los w swoje ręce, a jedyną drogą awansu jest pójście ścieżką kariery kościelnej, którą szybko jednak porzuca, bo świat kusi świecką ścieżka kariery. Ale nosi go jego charakter i życiowa energia, wdaje się więc w romanse, przygody miłosne, przekracza granice dopuszczalne dla elit, do których aspiruje i w efekcie zostaje zdekapitowany. Myślę, że można to też odebrać jako gest samobójstwa, ponieważ w ostatniej fazie Sorel przestaje o siebie walczyć, stając się symbolem jednostki, która przegrywa ze zmurszałym społeczeństwem. On niesie w sobie powiew rewolucji, która jest zawsze zagrożeniem dla pewnego układu i establishmentu. Jego historia nie może się więc skończyć dobrze. W czasie, kiedy powstaje „Czerwone i czarne” nad Francją bardzo mocno wisi jeszcze cień rewolucji i to wpływa na zachowania wszystkich bohaterów. Powoduje nimi lęk przed powtórzeniem tego apokaliptycznego wydarzenia. Przecież dzisiaj zarówno na scenie politycznej jak i w mniejszej skali nie brakuje takich bohaterów znikąd, którzy chcą wejść w system, zmienić go. A system broni się bezwzględnie. I powstaje pytanie czy słusznie, bo to idzie siła destrukcyjna, czy niesłusznie bo niszczy nadzieję.
„Czerwone i czarne” było już ekranizowane, trafiło do teatru. Jaki pomysł ty masz na tę powieść?
Ciekawa adaptacja Krzysztofa Szekalskiego i pomysł chwytu dramaturgicznego Małgorzaty Szydłowskiej ustawiają perspektywę. Mamy śledztwo, przesłuchania i dociekania, dlaczego zginął Julian Sorel. Sięgamy do inspiracji z epoki, ale musimy pilnować, aby ta dekonstrukcyjna energia Stendhala została przełożona na teatralną energię i gesty. Przecież to był niepokorny człowiek, doceniony dopiero po śmierci, bo zbyt bezkompromisowy dla salonów współczesnej mu Francji. Mam wspaniałych aktorów, obsada buduje cały ten świat. Pracujemy z energią i wiarą w nietuzinkową wypowiedź.
„Czerwone i czarne” to kolejny w ostatnim czasie spektakl Łaźni Nowej podejmujący wątek Kościoła choć z różnych perspektyw. Sporo zamieszania też ostatnio mieliście w związku z tym tematem...
Teatr musi rezonować z tym, co obecne, a nie zawsze wyrażone albo skrótowo opisywane. Mamy poczucie dużej zmiany w Kościele.
Wielu Polaków nadal mówi o swojej naturze religijnej, ale coraz mniej się identyfikuje z instytucją i to prowokuje szeroką dyskusję na ten temat, dlatego pomyślałem, że poprowadzę sezon właśnie w kontekście różnego rodzaju wątków religijnych lub kościelnych.
Każdy reżyser, który został zaproszony w tym sezonie do pracy z innej perspektywy do tego tematu podchodzi. Mateusz Pakuła to walczący ateista, który uważa religię za jedną z przyczyn zła na tym świecie i wielką mistyfikację. Jego wypowiedzi są bardzo szczere, bezpośrednie i bezwzględne. W tym sezonie pokazaliśmy jego "Latającego Potwora Spaghetti". Debiutująca Ewa Galica, reżyserka spektaklu "Faustyna. Falsyfikat" z kolei boryka się z jakąś częścią samej siebie. Wychowana w tradycyjnej kulturze katolickiej, nie może tego z siebie wymazać, to jest element jej tożsamości, ale zderzony z nowoczesnym życiem w dużym mieście i ona o tym opowiada. „Czerwone i czarne” to książka, która trafiła na Indeks Ksiąg Zakazanych, m.in. dlatego, że wyraźnie w niej wybrzmiewa krytyka Kościoła. Jest klasyczną powieścią, która się kręci wokół spraw kościelnych, dekomponuje i obnaża zafałszowanie instytucji, która nie spełnia swojej fundamentalnej roli, do jakiej została powołana, a być może zwyczajnie nie jest w stanie sprostać czasom przesiąkniętym merkantylizmem i pogonią za pieniądzem. Być może Kościół wcale nie jest źródłem kryzysu, a jedynie nie potrafi sobie z nim poradzić? Ja reprezentuję pokolenie, które nie utożsamia kryzysu Kościoła z koniecznością ateizmu. W Łaźni Nowej rozpoczęliśmy pokoleniową dyskusję na temat wiary i religii.
Premiera "Czerwone i czarne" w reżyserii Bartosza Szydłowskiego 23 marca w Łaźni Nowej.
