Na czym polega wyjątkowość opowiadającego m.in. o festiwalu w Jarocinie filmu "Beats of Freedom"?
Leszek Gnoiński zrobił kawał fantastycznej roboty. Udało mu się w pigułce pokazać, że w czasach gdy życie w Polsce kontrolował reżim, muzyka była fenomenem, miała kolosalną siłę rażenia. Polski rock od początku stał w kontrze do zastanej rzeczywistości. Te piosenki, które słyszymy w filmie, kruszyły stereotypy i tworzyły więzi między ludźmi.
Takie więzi tworzyły się również na festiwalu w Jarocinie. Jak w PRL-u udało się Panu zorganizować taką imprezę?
Przez przypadek. W 1978 roku z przyjaciółmi zorganizowaliśmy pierwszy buntowniczy koncert. Chcieliśmy pokazać muzykę, którą kochamy. Dwa lata później ktoś zaproponował nam, żebyśmy pojechali do Jarocina - i tak się zaczęło.
Jak wyglądała pierwsza edycja Jarocina?
Było super, chociaż była to kompletna partyzantka. Nie mieliśmy nawet pojęcia, ile osób przyjedzie. Był to okres kartek, więc miasto musiało załatwić większe przydziały parówek. My skontaktowaliśmy się ze wszystkimi zespołami. Jakoś zorganizowało się sprzęt. Nie było blachy, zatem kupowało się duży garnek, odcinało denko - i tak powstawał wzmacniacz. Przy kolejnej edycji wymyśliliśmy już nawet plakat festiwalowy: tłum ludzi na koncercie. Cenzura go nie przepuściła, bo na pierwszym planie stał chłopak w okularach spawacza, a wtedy akurat krążył dowcip: "Kto jest najwyższy rangą w Wojsku Polskim? Spawacz, bo ma ciemniejsze okulary niż generał Jaruzelski".
Jaka atmosfera panowała wtedy na festiwalu?
Wolność. Tam wolno było powiedzieć wszystko, nawet skrytykować komunę. Wykrzyczeć wszystko, co się myślało. Zresztą taka wolność panowała też podczas późniejszych imprez. Pamiętam na przykład taki obraz. Wschód słońca. Kończy się koncert, poświęcony pamięci Ryśka Riedla, lidera Dżemu. Cały stadion pokryty wodą i błotem, bo w nocy padało. Na środku stadionu ułożony wielki krzyż ze świec dla Ryśka, a wokół tłum wpatrzonych w ten krzyż, utaplanych w błocie, młodych ludzi. Pamiętam też, jak w ciemnym amfiteatrze prowadzimy z kumplem negocjacje z grupą punków, którzy wrzeszczą, że rozwalą cały ten festiwal. Kolega namawia - "Walter, uciekamy, bo nas pozabijają. A ja, choć miałem pietra, stanąłem naprzeciw nich i zacząłem się z nimi dogadywać. Później już wszyscy bawili się wyśmienicie.
Ryzykant z Pana...
Nie. Tylko tak mam, że lubię pracę w dużych skupiskach ludzkich [śmiech].
Czym obecny festiwal w Jarocinie różni się od tego z lat 80.?
Tamte festiwale odkrywały to, co dopiero miało się wydarzyć na polskiej scenie muzycznej. Te obecne nie tworzą nowej materii, przypominają bardziej wakacyjne, rozrywkowe
pikniki.
Może to wynika ze zmian politycznych. Teraz już nie ma PRL-u...
Nie do końca. To nie tak, że panuje jakaś posucha wśród młodych twórców. Przeciwnie. Jest sporo zespołów hiphopowych, które otwarcie śpiewają o tym, co ich wkurza.
A jednak ich piosenki szybko są zapominane. Tymczasem kawałki Lady Pank czy TSA bez problemu zanuci każdy fan polskiego rocka.
Bo rock to jest muzyka wolności, która nigdy się nie starzeje. Nigdy też nie istniała bez tekstu. A poza tym to trochę tak jak z Chopinem. Pisał swoje kompozycje, bo to wynikało z jego potrzeby wewnętrznej. Podobnie było w przypadku artystów tego okresu.