Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żyłam nadzieją, że tata wróci z wojny

Halina Gajda
fot. Janusz Wojtowicz
Gorliczanka Hanna Gucwińska miała zaledwie siedem lat, gdy ostatni raz widziała swojego tatę. Dopiero po latach dane jej było pojechać do Katynia, gdzie został rozstrzelany.

- Chciałam zapomnieć tułaczkę, strach o życie, widok zabitych, ucieczkę z Wołynia, spalone wsie. Wydawało mi się, że jak poświęcę się pracy, że jak zaangażuję się w nią z całą mocą, to mi się uda. Ale tego nie da się zapomnieć, to zostanie we mnie na zawsze... - mówi w szczerej rozmowie z nami Hanna Gucwińska, gorliczanka, przez 52-lata związana z wrocławskim zoo.

Większość kojarzy ją z programem „Z kamerą wśród zwierząt”. Mało kto jednak wie, że tym, co przeszła w dzieciństwie, można by obdzielić kilka osób. Miała siedem lat, gdy ostatni raz widziała tatę. - Pamiętam, jak wpajał nam uczciwość, solidność, jak opowiadał o Piłsudskim, o historii kraju - wspomina pani Hanna. - Uczyłam się i tego, że nie wolno mi się chwalić tatą. Przecież był komisarzem Policji Państwowej, ofiarą zbrodni katyńskiej - dodaje.

Niezwykły podarunek od Piłsudskiego
Pani Hanna urodziła się w Warszawie. Tata, Piotr Jurczak, był legionistą, żołnierzem Wojska Polskiego. Po wojnie polsko-bolszewickiej przeszedł do policji. Najpierw pracował w Białymstoku, a gdy poznał żonę, przeprowadził się z nią do Warszawy. - Miałyśmy nianię, mama prowadziła wystawny dom, często odbywały się w nim oficjalne przyjęcia przygotowywane przez służbę. Były piękne stroje, niczego nam nie brakowało - wspomina.

Ojciec był blisko z Józefem Piłsudskim.

- W zasadzie można powiedzieć, że był jego ulubieńcem. Dostał od niego majątek na Wołyniu - opowiada pani Hanna. Ojciec wiedział, co się dzieje, że wojna jest blisko. Uznał, że wywiezie córki i żonę właśnie na Wołyń. Miał nadzieję, że tam będą bezpieczne, że dzięki gospodarstwu jakoś przetrwają trudny czas, tym bardziej że gospodarzył tam jego brat. Sam zaś zaciągnął się do wojska.

- Nie zostałyśmy długo na Wołyniu, bo mama spotkała Rosjanina, kolegę z gimnazjum, który ostrzegł ją, że nasza rodzina jest na liście do wywózki, że mamy uciekać, bo inaczej grozi nam pewna śmierć - wspomina cicho. - Niewiele myśląc spakowała, co wpadło jej w ręce, wsadziła nas na wóz - i w drogę do domu, do Gorlic - dodaje.

Podróż zimową porą
Wraz z kilkoma innymi rodzinami przekroczyli zieloną granicę. Tam zatrzymali ich niestety Rosjanie. Dwie rodziny rozstrzelali na miejscu. Pani Hanna mówi, że do dzisiaj ma przed oczami padające od kul ciała dzieci i dorosłych. Jej mama wpadła w panikę. Ponieważ doskonale władała językiem rosyjskim, zaczęła krzyczeć, że jest Rosjanką, czego od niej chcą, jakim prawem ją zatrzymują. - Żołnierze nie zorientowali się, ale kazali odejść na bok, by potem dokładniej sprawdzić jej dokumenty - snuje opowieść. - To wystarczyło, by mama porwała nas za ręce i zaczęła uciekać w pole kartofli. Rosjanie błyskawicznie zaczęli strzelać, a mama przyciskała nam twarze do ziemi - wspomina dalej.

Jakimś cudem udało im się przekroczyć granicę, jeszcze nie zdawały sobie sprawy, że wędrówka do Gorlic potrwa trzy tygodnie. Był luty 1940 roku. Do rodzinnego miasta dotarły z odmrożonymi rękami i stopami. Tu też nie było łatwo - bo ciągnęła się za nimi historia ojca. Poza tym kobieta z dwójką dzieci, bez zawodu i wielkich umiejętności, była wystawiona na ciężką próbę. Każdy dzień to była walka o byt, o życie. - Trochę pomagała rodzina ojca z Szymbarku - mieli gospodarstwo, dowozili mąkę czy ziemniaki, ale nieraz zdarzało się, że czułyśmy po prostu głód - opowiada.

Ostatni list od taty: Wybaczcie mi wszystko

- Gdy przyjechałyśmy do Gorlic, okazało się, że naszą willę zajęli Niemcy. Zrobili tam kasyno dla oficerów. Nam pozwolili zamieszkać w domku ogrodnika. Co chwilę miasto było bombardowane, bo Rosjanie dostali ponoć wiadomość, że w centrum, dokładnie tam, gdzie mieszkałyśmy, Niemcy mają swój sztab. A tam szpitale były - opowiada.

Cały czas czekały na ojca, że stanie w drzwiach. Im więcej czasu mijało, tym szybciej nadzieja gasła. Od czasu do czasu przychodziły jakieś zdawkowe listy, w którymś napisał: „Wybaczcie mi wszystko”. Potem nastała cisza. Zwiastowała to, czego bały się najbardziej. O tym, że ojciec zginął w Katyniu, dowiedziały się w 1943 roku, z gazety przyniesionej przez Niemców.

Pani Hanna jeszcze na początku lat 90. dociekała tajemnicy śmierci ojca. Brała nawet udział w ekshumacjach. Do Polski przywiozła prochy zamordowanych w Miednoje. Dzisiaj spoczywają w urnie w kościele przy ul. Wittiga we Wrocławiu.

Dziecięca dobroć małej dziewczynki

Mała Hania nie do końca zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które czyhało wszędzie. Któregoś dnia zobaczyła, że Niemcy zostawili w ogrodzie konia. Był poraniony. Postanowiła, że zabierze go do domu. Mimo przykazań mamy wyszła z piwnicy, i to podczas nalotu. Zdziwiona, dlaczego żołnierze biegają po podwórku z głowami przy ziemi, próbowała zwierzę wprowadzić po schodach do piwnicy. Świadoma niebezpieczeństwa matka pogoniła zwierzę, a córkę wepchnęła do kryjówki. Kilka sekund później, w miejsce, gdzie stały, trafiła bomba.

- Ale koń się też uratował - uśmiecha się pani Hanna. Zdarzyło się i tak, że potajemnie wynosiła chleb niemieckiemu żołnierzowi, który ukrywał się w przydomowym ogrodzie. Nocami wychodziła przez okno, by zanieść mu jedzenie. Któregoś dnia kryjówka była pusta. Potem z opowieści ludzi dowiedziała się, że Rosjanie schwytali jakiegoś i natychmiast rozstrzelali. - Pewnie był to mój „podopieczny” - mówi ze smutkiem.

Marzenia o niekobiecym zawodzie
W 1952 roku zdała maturę w gorlickim Kromerze. Wówczas wśród dziewczyn studia nie były modne. Za nią na dodatek ciągnęła się historia ojca. Choć zdała egzamin na studia, dostała zaświadczenie, że nie została przyjęta z braku miejsc. Poszła więc do szkoły felczerskiej. Pewnego dnia zdesperowana rzuciła wszystko, pojechała do Olsztyna, a tam znalazła pracę. Zaczęła studia na wymarzonej zootechnice, na Akademii Rolniczej.

- Byłam dość dziwnym dzieckiem, przynajmniej w oczach niektórych dorosłych. Zamiast zabawek wolałam zwierzęta - opowiada już ze śmiechem. - W wielkiej balii hodowałam traszki, na dodatek kazałam je całować koleżankom, za co dostałam burę od mamy - dodaje.

Potem, już we Wrocławiu, zajmowała się setkami zwierząt. Słynny był lampart Dzikus, który jadł jej z ręki, małpy, które otwierały drzwi gościom. Zwierzęta, z którymi mieszkali, sami wychowali, były po prostu domownikami. Często zachowywały się głośno, ale im to nie przeszkadzało, a do sąsiadów było daleko. Teraz, choć z mężem Antonim są już na emeryturze, zwierząt w domu mają zdecydowanie mniej, ale zawsze one zajmują ważne miejsce w ich życiu.

- Jakieś dwa miesiące temu „przygarnęliśmy” małe jeże. Teraz tuptają po domu z siankiem w pyszczkach. Wygląda to prześmiesznie - opisuje pani Hanna.

Mają papugi, którym dzioby się nie zamykają, gołębie, żółwie, psy, koty. - Dom jest duży, więc każde znajdzie miejsce dla siebie - zapewnia. Chciałaby jeszcze znaleźć siłę, by spisać wspomnienia o ojcu. By pamięć o nim nie wygasła. - Może mi się to jeszcze uda - mówi z nadzieją w głosie.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska