- Chciałam zapomnieć tułaczkę, strach o życie, widok zabitych, ucieczkę z Wołynia, spalone wsie. Wydawało mi się, że jak poświęcę się pracy, że jak zaangażuję się w nią z całą mocą, to mi się uda. Ale tego nie da się zapomnieć, to zostanie we mnie na zawsze... - mówi w szczerej rozmowie z nami Hanna Gucwińska, gorliczanka, przez 52-lata związana z wrocławskim zoo.
Większość kojarzy ją z programem „Z kamerą wśród zwierząt”. Mało kto jednak wie, że tym, co przeszła w dzieciństwie, można by obdzielić kilka osób. Miała siedem lat, gdy ostatni raz widziała tatę. - Pamiętam, jak wpajał nam uczciwość, solidność, jak opowiadał o Piłsudskim, o historii kraju - wspomina pani Hanna. - Uczyłam się i tego, że nie wolno mi się chwalić tatą. Przecież był komisarzem Policji Państwowej, ofiarą zbrodni katyńskiej - dodaje.
Niezwykły podarunek od Piłsudskiego
Pani Hanna urodziła się w Warszawie. Tata, Piotr Jurczak, był legionistą, żołnierzem Wojska Polskiego. Po wojnie polsko-bolszewickiej przeszedł do policji. Najpierw pracował w Białymstoku, a gdy poznał żonę, przeprowadził się z nią do Warszawy. - Miałyśmy nianię, mama prowadziła wystawny dom, często odbywały się w nim oficjalne przyjęcia przygotowywane przez służbę. Były piękne stroje, niczego nam nie brakowało - wspomina.
Ojciec był blisko z Józefem Piłsudskim.
- W zasadzie można powiedzieć, że był jego ulubieńcem. Dostał od niego majątek na Wołyniu - opowiada pani Hanna. Ojciec wiedział, co się dzieje, że wojna jest blisko. Uznał, że wywiezie córki i żonę właśnie na Wołyń. Miał nadzieję, że tam będą bezpieczne, że dzięki gospodarstwu jakoś przetrwają trudny czas, tym bardziej że gospodarzył tam jego brat. Sam zaś zaciągnął się do wojska.
- Nie zostałyśmy długo na Wołyniu, bo mama spotkała Rosjanina, kolegę z gimnazjum, który ostrzegł ją, że nasza rodzina jest na liście do wywózki, że mamy uciekać, bo inaczej grozi nam pewna śmierć - wspomina cicho. - Niewiele myśląc spakowała, co wpadło jej w ręce, wsadziła nas na wóz - i w drogę do domu, do Gorlic - dodaje.
Podróż zimową porą
Wraz z kilkoma innymi rodzinami przekroczyli zieloną granicę. Tam zatrzymali ich niestety Rosjanie. Dwie rodziny rozstrzelali na miejscu. Pani Hanna mówi, że do dzisiaj ma przed oczami padające od kul ciała dzieci i dorosłych. Jej mama wpadła w panikę. Ponieważ doskonale władała językiem rosyjskim, zaczęła krzyczeć, że jest Rosjanką, czego od niej chcą, jakim prawem ją zatrzymują. - Żołnierze nie zorientowali się, ale kazali odejść na bok, by potem dokładniej sprawdzić jej dokumenty - snuje opowieść. - To wystarczyło, by mama porwała nas za ręce i zaczęła uciekać w pole kartofli. Rosjanie błyskawicznie zaczęli strzelać, a mama przyciskała nam twarze do ziemi - wspomina dalej.
Jakimś cudem udało im się przekroczyć granicę, jeszcze nie zdawały sobie sprawy, że wędrówka do Gorlic potrwa trzy tygodnie. Był luty 1940 roku. Do rodzinnego miasta dotarły z odmrożonymi rękami i stopami. Tu też nie było łatwo - bo ciągnęła się za nimi historia ojca. Poza tym kobieta z dwójką dzieci, bez zawodu i wielkich umiejętności, była wystawiona na ciężką próbę. Każdy dzień to była walka o byt, o życie. - Trochę pomagała rodzina ojca z Szymbarku - mieli gospodarstwo, dowozili mąkę czy ziemniaki, ale nieraz zdarzało się, że czułyśmy po prostu głód - opowiada.
Ostatni list od taty: Wybaczcie mi wszystko
- Gdy przyjechałyśmy do Gorlic, okazało się, że naszą willę zajęli Niemcy. Zrobili tam kasyno dla oficerów. Nam pozwolili zamieszkać w domku ogrodnika. Co chwilę miasto było bombardowane, bo Rosjanie dostali ponoć wiadomość, że w centrum, dokładnie tam, gdzie mieszkałyśmy, Niemcy mają swój sztab. A tam szpitale były - opowiada.
Cały czas czekały na ojca, że stanie w drzwiach. Im więcej czasu mijało, tym szybciej nadzieja gasła. Od czasu do czasu przychodziły jakieś zdawkowe listy, w którymś napisał: „Wybaczcie mi wszystko”. Potem nastała cisza. Zwiastowała to, czego bały się najbardziej. O tym, że ojciec zginął w Katyniu, dowiedziały się w 1943 roku, z gazety przyniesionej przez Niemców.
Pani Hanna jeszcze na początku lat 90. dociekała tajemnicy śmierci ojca. Brała nawet udział w ekshumacjach. Do Polski przywiozła prochy zamordowanych w Miednoje. Dzisiaj spoczywają w urnie w kościele przy ul. Wittiga we Wrocławiu.
Dziecięca dobroć małej dziewczynki
Mała Hania nie do końca zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które czyhało wszędzie. Któregoś dnia zobaczyła, że Niemcy zostawili w ogrodzie konia. Był poraniony. Postanowiła, że zabierze go do domu. Mimo przykazań mamy wyszła z piwnicy, i to podczas nalotu. Zdziwiona, dlaczego żołnierze biegają po podwórku z głowami przy ziemi, próbowała zwierzę wprowadzić po schodach do piwnicy. Świadoma niebezpieczeństwa matka pogoniła zwierzę, a córkę wepchnęła do kryjówki. Kilka sekund później, w miejsce, gdzie stały, trafiła bomba.
- Ale koń się też uratował - uśmiecha się pani Hanna. Zdarzyło się i tak, że potajemnie wynosiła chleb niemieckiemu żołnierzowi, który ukrywał się w przydomowym ogrodzie. Nocami wychodziła przez okno, by zanieść mu jedzenie. Któregoś dnia kryjówka była pusta. Potem z opowieści ludzi dowiedziała się, że Rosjanie schwytali jakiegoś i natychmiast rozstrzelali. - Pewnie był to mój „podopieczny” - mówi ze smutkiem.
Marzenia o niekobiecym zawodzie
W 1952 roku zdała maturę w gorlickim Kromerze. Wówczas wśród dziewczyn studia nie były modne. Za nią na dodatek ciągnęła się historia ojca. Choć zdała egzamin na studia, dostała zaświadczenie, że nie została przyjęta z braku miejsc. Poszła więc do szkoły felczerskiej. Pewnego dnia zdesperowana rzuciła wszystko, pojechała do Olsztyna, a tam znalazła pracę. Zaczęła studia na wymarzonej zootechnice, na Akademii Rolniczej.
- Byłam dość dziwnym dzieckiem, przynajmniej w oczach niektórych dorosłych. Zamiast zabawek wolałam zwierzęta - opowiada już ze śmiechem. - W wielkiej balii hodowałam traszki, na dodatek kazałam je całować koleżankom, za co dostałam burę od mamy - dodaje.
Potem, już we Wrocławiu, zajmowała się setkami zwierząt. Słynny był lampart Dzikus, który jadł jej z ręki, małpy, które otwierały drzwi gościom. Zwierzęta, z którymi mieszkali, sami wychowali, były po prostu domownikami. Często zachowywały się głośno, ale im to nie przeszkadzało, a do sąsiadów było daleko. Teraz, choć z mężem Antonim są już na emeryturze, zwierząt w domu mają zdecydowanie mniej, ale zawsze one zajmują ważne miejsce w ich życiu.
- Jakieś dwa miesiące temu „przygarnęliśmy” małe jeże. Teraz tuptają po domu z siankiem w pyszczkach. Wygląda to prześmiesznie - opisuje pani Hanna.
Mają papugi, którym dzioby się nie zamykają, gołębie, żółwie, psy, koty. - Dom jest duży, więc każde znajdzie miejsce dla siebie - zapewnia. Chciałaby jeszcze znaleźć siłę, by spisać wspomnienia o ojcu. By pamięć o nim nie wygasła. - Może mi się to jeszcze uda - mówi z nadzieją w głosie.