Zmiana szkoleniowca w Beskidzie może być dla kibiców o tyle zaskakująca, że działacze decydując się na zatrudnienie Szymona Burligi postawili przed nim zadanie budowy perspektywicznego zespołu, bo w sezonie reorganizacji rozgrywek, w którym na szczeblu międzywojewódzkim utrzyma się tylko kilka ekip, W Andrychowie pogodzono się ze spadkiem. - Podejmując się pracy w Andrychowie inne były ustalenia, niż to wyszło w rzeczywistości _– powiedział na odchodnym Szymon Burliga. - Jeśli ktoś oczekiwał, że po dwóch miesiącach pracy zespół złożony w większości z juniorów będzie regularnie punktował w III lidze, to się pomylił. Na odchodnym usłyszałem od działaczy, że gdybyśmy mieli na koncie cztery, czy pięć punktów, rozmowa byłaby inna. Jakby te kilka „oczek” miało coś zmienić w sytuacji zespołu, który w założeniach miał być budowany już pod kątem czwartoligowych zmagań. Młodzież pracowała sumiennie, więc życzę jej wszystkiego dobrego. Powiem tak, że po tej dymisji kamień spadł mi z serca._
- Owszem, trener dostał od zarządu duży kredyt zaufania, ale wydaje mi się, że wyczerpały się jego możliwości współpracy w Andrychowie. Była to dla nas decyzja trudna, ale zdecydowaliśmy się ją podjąć – tłumaczy Jan Witkowski, kierownik drużyny Beskidu i zarazem członek zarządu klubu. - Być może trenerowi nie udało się w pełni wykorzystać możliwości wszystkich zawodników. Ostatnio być może za bardzo chcieliśmy strzelać gole, zapominając o tym, że najpierw trzeba się obronić. Tylko w jednym meczu nie straciliśmy gola. Po razie straciliśmy tylko dwie i trzy bramki, a w pozostałych znacznie więcej. Mając 33 „dziury” w siatce jesteśmy niechlubnymi rekordzistami w lidze pod względem straconych goli – dodaje działacz, sugerując, że nie można było nad tym problemem przejść obojętnie.