Duchowny pochodzący ze Słotowej koło Pilzna był w miasteczku tylko przez cztery lata, jako wikariusz. Choć był dopiero na początku swojej kapłańskiej drogi, bez większego doświadczenia, to w pamięci mieszkańców zapisał się wyjątkowo mocno - ze zwykłych kazań, słów wymienianych na co dzień, wypadów w góry z młodzieżą. Po prostu, z człowieczeństwa.
Neoprezbiter oddany ludziom i ich problemom
Stanisław Czuba, brat ks. Jana inicjatywą bobowian, którzy przed tygodniem modlili się o rychłą beatyfikację duchownego, jest widocznie wzruszony. - Byliśmy na tej mszy - opowiada. - I było naprawdę pięknie - dodaje. Przy okazji pobytów w Bobowej odwiedza miejsca, w których niegdyś bywał brat, ogląda pamiątki po nim zgromadzone. I wspomina...
- Brat do Bobowej dotarł jako neoprezbiter, ale od razu „wtopił” się w otoczenie. Pomagał kapłanom, szybko nawiązał nić porozumienia z młodzieżą, chodził do chorych, wspierał potrzebujących - opowiada. - Z tymi wszystkimi radościami i smutkami dzielił się z nami, gdy przyjeżdżał do domu. Szczególnie ciepło wspominał zawsze o ks. Stanisławie Chrzanie, który był tam wówczas proboszczem - podkreśla.
Trzech braci - Jan, Stanisław i Józef mieszkali wtedy w Słotowej koło Pilzna. Rodzice prowadzili gospodarstwo. Byli jeszcze bardzo młodzi, gdy zmarł ich tata. - Dziesięć hektarów ziemi to była nasza codzienność - opowiada pan Stanisław. - Nie w głowie nam były wybryki, bo rodzice wymagali od nas pomocy, choć rzeczywiście, jak to dzieci, czasem różne psoty nam się zdarzały - dodaje z uśmiechem.
Bracia służyli do mszy, ale Jan był w tej posłudze wyjątkowy - oddany, odpowiedzialny, sumienny. Rodzice traktowali to jako dobry znak, ale nie wiedzieli jeszcze wtedy, jaką drogę wybierze ich syn.
- Myślę, że wielkim przełomem była dla niego książka misjonarza z Madagaskaru, w której autor opisywał swoją tam posługę - wspomina pan Stanisław.
Gdy Jan zakomunikował rodzicom, że wybiera seminarium, ci przyjęli to, ale byli zawiedzeni, że ten, który miał zostać w domu, prowadzić gospodarstwo, wybrał całkiem inną drogę. - Jan był na pierwszym roku, gdy tato zmarł - snuje opowieść pan Stanisław. - Jan już wtedy nadmieniał, że chciałby kiedyś wyjechać na misje - dodaje.
Niejednokrotnie jeździł z bratem do Bobowej. Pomagał mu w urządzaniu mieszkania, odwiedzał na parafii.
Mógł bezpiecznie pracować w kraju, wybrał inaczej
Pamięć bobowian o wikarym i jego męczeńskiej śmierci jest cały czas pielęgnowana. W minionym roku na zorganizowane imieniny ks. Jana przyszło dziesiątki osób.
- Pamiętam go, jakby stał przede mną wczoraj - mówi Adam Urbanek, dyrektor bobowskiego ZS. - To był czas, gdy lekcje religii odbywały się w salach katechetycznych przy kościołach, ale w pamięć zapadły mi jego kazania, w których nigdy nie krytykował, nie oskarżał, nie strofował. Zawsze, na podstawie swojego przykładu, czy innych, z życia wziętych, tłumaczył cierpliwie, wyjaśniał, przekonywał - wspomina po latach.
I ten jego kontakt z młodzieżą... - Wyciągał ich na górskie wycieczki, czasem dalekie, czasem zupełnie bliskie - wspomina jeszcze.
Niedawno w parafii powołana została Róża Żywego Różańca, właśnie imienia księdza Jana Czuby. - Tak sobie myślę, że przecież mógł żyć bezpiecznie w kraju, pracować, tak, jak lubił w jakieś parafii. Tymczasem on wybrał ciężką posługę na całkiem obcej i mało przyjaznej ziemi - mówi Urbanek. - To jeszcze bardziej powiększa jego wartość, jako kapłana i jako człowieka - podkreśla.
Co zaś do Róży - dla wiernych jest okazją do kolejnych spotkań, którym patronuje ks. Jan, bo przecież nie chodzi tylko o systematyczne odkurzanie zebranych po duchownym pamiątek, a o prawdziwą pamięć dla nauki, którą głosił.
Modlitwy o beatyfikację trwają od kilkunastu lat
Ks. Jan spełnił swoje marzenie o wyjeździe na misje. Choć z decyzją wstrzymywał się długo. Prosiła go o to mama. Dopiero po jej śmierci, w 1988 roku, wybrał się do Tarnowa, do ks. abpa Jerzego Ablewicza z prośbą o zgodę. - Miał wielką nadzieję, że taką dostanie - wspomina Stanisław Czuba. - Rzeczywiście, zwierzchnik przychylił się do jego wniosku i mimo iż był młodym duchownym, skierował na roczny kurs przygotowawczy do Warszawy - dodaje.
Rok później w uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego ks. abp Jerzy Ablewicz posłał go do Kongo do pracy misyjnej. W parafii pod wezwaniem Narodzenia NMP w Gorlicach odbyła się uroczysta msza w intencji posłania. Towarzyszyli mu wtedy księża Marek Muszyński i Piotr Świder. Najpierw trafił do Mondouli, potem do Loulombo, gdzie został proboszczem.- Tu, w Polsce niewiele wi edzieliśmy o jego pracy, codzienności - opowiada pan Stanisław.
Ks. Jan zginął 27 października 1998 z rąk bandytów, którzy wtargnęli na plebanię w poszukiwaniu rzekomo ukrytej na niej broni. Nie uwierzyli, gdy przekonywał ich, że nic takiego nie ma. Siostry zakonne pochowały ciało ks. Jana w prowizorycznie zbitej trumnie za kościołem. Rodzina dowiedziała się o śmierci z radia. - W wieczornej audycji usłyszałem o wydarzeniach w Kongo. Zadzwoniłem do redakcji, dowiedziałem się, że informację podała francuska agencja informacyjna AFP - dodaje.
Pamięć o duchownym mimo upływu dwudziestu lat nie zamarła ani na chwilę. Rozważania ubiegłorocznej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej poświęcone były właśnie jemu.
- Ksiądz Jan nie dość, że zaakceptował, a nawet pokochał swój krzyż, to szukając swego życiowego powołania, sam go wybrał. Ciężki misyjny krzyż połączony z ryzykiem męczeńskiej śmierci - usłyszeli uczestnicy przy XI stacji przy kościele w Staszkówce. Postać ks. Jana wróci podczas rekolekcji, Kilka dni temu, w bobowskiej parafii odprawiona została msza św. w intencji rychłej beatyfikacji. Ks. Jan Wnęk również ze Słotowej podczas ubiegłorocznego nabożeństwa w Bobowej przyznał, że modli się o to już od chwili śmierci duchownego, ale też przyjaciela.
WIDEO: Poważny program - odc. 5: kariera w Krakowie
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto