Hańba! To słowo potrafi krzyknąć niemal w twarze prezydentów kilku zaprzyjaźnionych z Polską państw i jej prymasa. Prezydentowi Kaczyńskiemu nie wahał się zarzucić, że lęka się ambasadora Ukrainy. Nie żałuje ciosów ministrowi Sikorskiemu i wicepremierowi Schetynie. Sam został przez kardynała Glempa nazwany nadUBowcem, bywa oskarżany o rozbijanie jedności polskiego Kościoła, psucie polskiej polityki wschodniej, pomawiany o niezrównoważenie psychiczne. Ukraińscy nacjonaliści zarzucili mu nawet, że jest opłacany przez Moskwę.
Wojuje przez całe życie. Zawsze na najwyższych obrotach, zawsze w sutannie. Kiedyś z komuną, potem o ujawnienie prawdy o związkach ludzi Kościoła z SB, ostatnio o pamięć o polskich ofiarach masowych mordów na Ukrainie. A od 30 lat o godne życie dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Teraz jest jednym z najbardziej znanych i jednym z najmniej pokornych księży w Polsce.
Osobą publiczną ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski czuje się od 1985 r., kiedy jako solidarnościowy duszpasterz i główny pomocnik ks. Kazimierza Jancarza z kościoła w nowohuckich Mistrzejowicach został dwukrotnie napadnięty przez "nieznanych sprawców". To był punkt zwrotny w jego życiu. "Przede wszystkim przestałem być anonimowy, zacząłem być osobą znaną, rozpoznawaną. Zrozumiałem, że nigdy już nie będę mógł funkcjonować jako tak zwany normalny ksiądz, to znaczy nie będę zwykłym wikarym, proboszczem" - pisał w swoich wspomnieniach "Moje życie nielegalne".
Od tamtego czasu przestał być jednak tylko osobą, którą opinia publiczna się interesuje. Dzisiaj, funkcjonując praktycznie poza kościelnymi strukturami, potrafi ją błyskawicznie zmobilizować. - Ostatnio zrobiłem to świadomie przy okazji tego rajdu rowerowego im. Bandery - przyznaje. Medialnej skuteczności zazdroszczą mu i jego przyjaciele, i przeciwnicy. - On ma dostęp do najważniejszych mediów i programów w Polsce, natychmiast gdy zechce. My tu nie mamy z nim szans - mówi na przykład jeden z krakowskich hierarchów.
Ksiądz Zaleski stał się prawdziwą jednoosobową instytucją. Ma duży autorytet w środowisku polskich Ormian. Musi się bronić, by nie zostać uznanym za ich "króla". Uważany jest jeśli nie za lidera środowisk kresowych, to za człowieka, który jak nikt inny potrafi nagłośnić ich oczekiwania. Od trzech lat dla wielu środowisk jest autorytetem w sprawach lustracji. Razem z Jerzym Owsiakiem, Janiną Ochojską czy Anną Dymną należy do najważniejszych postaci działalności charytatywnej w Polsce. No i jest księdzem, choć - jak twierdzi - nadal na wygnaniu.
Sam nie ma wątpliwości, że nie istniałby w takim wymiarze, gdyby nie dwa narzędzia: laptop i telefon komórkowy. Korzystania z internetu uczył się najpierw z bardzo konkretnej potrzeby. Kiedy założona w 1988 roku przez niego Fundacja im. Brata Alberta rozrastała się i miała coraz więcej filii, światowa sieć okazała się najskuteczniejszym i najtańszym środkiem komunikacji między nimi. Swoją prywatną stronę internetową założył w 2006 roku, gdy toczyła się sprawa, która - jak dzisiaj ocenia - wywróciła mu życie. Jego walka o przeprowadzenie lustracji, czy - jak sam woli mówić - autolustracji w krakowskim Kościele, zajmowała całą Polskę. W szczycie jego konfliktu z kardynałem Stanisławem Dziwiszem dostawał 3,5 tysiąca listów wysyłanych siecią i tradycyjną pocztą. Od tamtego czasu jego strona została otwarta prawie 2,5 miliona razy. - Codziennie mam tam gdzieś 3-4 tysiące wejść - oblicza.
Bezustannie - nawet z Kanady, którą ostatnio przez dwa tygodnie objeżdżał, by zebrać pieniądze dla niepełnosprawnych - uzupełnia swój blog. Komunikuje się tam ze swoimi zwolennikami, polemizuje z przeciwnikami albo ich atakuje, informuje gdzie będzie odprawiał ormiańskie msze i promował swoje książki.
Jeden z jego największych skarbów stanowi licząca kilka tysięcy wpisów i kompletowana od lat książka z adresami e-mailowymi. To dzięki niej w minione wakacje dowiedział się, że ukraińska organizacja chce upamiętnić rocznicę śmierci Stepana Bandery młodzieżowym rajdem, którego trasa ma wieść z Ukrainy do Monachium, m.in. przez Kraków i Oświęcim. Zbulwersowany potrafił zainteresować sprawą polskie gazety i stacje telewizyjne. Ich publikacje najpierw wprawiły w konfuzję MSZ i MSWiA, a potem zmusiły je do zatrzymania uczestników rajdu na naszej granicy.
Ks. Zaleski niemal codziennie udziela wywiadów. Odmawia rzadko. Gdy współpracownicy namawiali go, by przy okazji lustracji zmniejszył tę swoją aktywność - tłumaczył: Nie mogę! Jeszcze pomyślą, że mam coś do ukrycia.
Kiedy sprawa lustracji w Kościele miała najgorętszy wymiar, był przez dziennikarzy rozchwytywany. Wielu z nich nadal prosi go o pomoc, gdy mają problemy z interpretacją opisywanych przez siebie spraw lustracyjnych. On może na nich liczyć, gdy sam ma coś do powiedzenia. I korzysta z tych możliwości.
- A co będzie, gdy ks. Zaleski wpadnie pod tramwaj - tak jeden z jego współpracowników próbuje czasem mobilizować kolegów z zarządu Fundacji im. brata Alberta do odciążania jej prezesa z obowiązków.
Fundacja obraca dziś rocznie kilkudziesięcioma milionami złotych. W ubiegłym roku z 1 procenta podatków zebrała 300 tysięcy złotych. W tym roku 750 tysięcy. Zapewnia opiekę dla 1300 osób niepełnosprawnych intelektualnie. Zatrudnia 350 pracowników etatowych. Z zaniedbanego dworku w podkrakowskich Radwanowicach wypączkowała do 30 filii w całym niemal kraju. Zarząd działa ponoć sprawnie, ale prezesa tak naprawdę odciążyć się nie da. Ks. Zaleski jest dla fundacji tym samym czym Jerzy Owsiak dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To ksiądz musi więc jechać do Kanady, by spotkać się z tamtejszymi biznesmenami i prosić o pieniądze na wymianę okien w jednym z budynków w Radwanowicach. Sam rozmawia z najważniejszymi sponsorami fundacji, do których należą m.in. wielkie banki. Musi niemal codziennie odwiedzać którąś z filii fundacji.
W każdą niedzielę odprawia ormiańską mszę. Terminy ma zajęte aż do Bożego Narodzenia. Kiedy msze ma odprawić w Krakowie, nie ma problemu. Ale robi to jeszcze w Oławie i Wrocławiu, a ostatnio też w Gliwicach. To oznacza, że niemal każdej niedzieli musi odbyć daleką podróż. Czasami jeszcze jeździ, by chrzcić ormiańskie dzieci. Właściwie niemal codziennie jest w drodze. To oznacza, że nie może żyć bez jeszcze jednego narzędzia: samochodu.
Ci, którzy znają go od lat, pamiętają, że pierwszym jaki miał był kupiony za pożyczkę od jednego z księży maluch - składak. Kiedyś jeździł też starym terenowym łazikiem, któremu uroku dodawał brak pierwszego biegu. Potem były skody, ostatnio stare seicento. W tym samochodzie zobaczył go niedawno jeden z dealerów volvo. - Przecież ksiądz się w tym zabije - powiedział i chciał mu ofiarować sedana swojej marki.
- Tadek bardzo cierpiał z tego powodu. Volvo przecież zupełnie nie pasuje do jego wizerunku.
Wielu jego kolegów z seminarium przez lata w pewien sposób zazdrościło mu tego jego dystansu do dóbr materialnych. Sami nie potrafili się na taką wolność zdobyć - tłumaczy jeden z jego znajomych.
Ks. Zaleski zgodził się ostatecznie przyjąć volvo, ale pod warunkiem, że samochód zostanie ofiarowany fundacji i nie będzie służył do jego osobistego użytku, ale do dalszych wyjazdów członków zarządu fundacji. Kazał też okleić auto wielkimi napisami, że to dar dla fundacji.
Czas wypełnia ks. Zaleskiemu jeszcze udział w wielu spotkaniach autorskich, spotkaniach z młodzieżą, konferencjach naukowych, czasem w demonstracjach. Nie zabierają mu czasu za to obowiązki księdza katolickiego. Nie prowadzi rekolekcji. Twierdzi, że w Wielkie Czwartki nie jest zapraszany jak inni księża diecezji na Wawel. - 17 października 2006 roku moje życie zostało wywrócone. Dzielę je teraz na okres do komunikatu, jaki tego dnia kuria krakowska wydała, i po tym komunikacie, w którym oskarżono mnie o rozbijanie jedności Kościoła. Od trzech lat żyję jak wygnaniec. Gdyby nie fundacja to bym pewnie sfiksował - mówi.
Ale zaraz dodaje, że z żadnej sfery swojej aktywności nie zamierza rezygnować. "Jeżeli jestem przekonany, że mam rację, nie boję się wystąpić sam przeciw silniejszemu. A jeśli nawet się boję, to poczucie, że powinienem jest mocniejsze niż lęk. No i prawdą jest, że lubię samotną walkę, nawet jeśli ona kosztuje" - tłumaczył w przygotowanej razem z Wojciechem Bonowiczem książce "Moje życie nielegalne".