Księgarnia istnieje już cztery wieki. Imponujące. No dobrze, ale co z tego? Czy dziś dla handlu książką nawet ta z siedemnastowiecznym rodowodem ma jakiekolwiek znaczenie?
Oczywiście. Jestem przekonany, że to miejsce, dzięki swojej historii, ma pozytywną energię. Magia działa, skoro do dziś właśnie tu zaopatrują się w książki profesorowie UJ, artyści, no i oczywiście studenci. Jak przez wieki.
Zawsze mieli tu po prostu blisko.
Nie ulega wątpliwości, że sąsiedztwo Akademii Krakowskiej sprawiło, iż handel książkami rozwinął się właśnie w Rynku już w XVI wieku. A trzeba powiedzieć, że wówczas w budynkach wokół Rynku nie każdy mógł handlować. Taki przywilej otrzymały tylko dwie branże: aptekarze i właśnie księgarze. Kiedy w roku 1610 powstała księgarnia w kamienicy Kremerowskiej, dookoła istniało już prawdziwe księgarskie zagłębie. Widocznie dało się z tego jakoś żyć, a to pokazuje, że Kraków musiał być już kilka wieków temu intelektualną potęgą. Nasza księgarnia nie była pierwsza, ale dziś jest najstarszą w Europie, działającą nieprzerwanie w tym samym miejscu. Próbowałem szukać informacji i okazuje się, że historia podobnych placówek, nawet w dużo starszych od Krakowa miastach, sięga najdalej początków wieku XIX. A profesor Aleksander Krawczuk mówi, że skoro jesteśmy najstarsi w Europie, to zapewne i na świecie.
Pamiętana jest także ta nowsza historia. Dzisiaj jeszcze starsi krakowianie z przyzwyczajenia mówią, że idą do Gebethnera i Wolffa.
To na pewno ważne dziedzictwo. Ci zasłużeni warszawscy księgarze nie tylko należeli do pionierów nowoczesnego handlu książką w Polsce. Także, prowadząc w okresie zaborów działalność wydawniczą, bardzo wspierali rodzimą twórczość. Wydawali nie tylko Mickiewicza, Sienkiewicza, Prusa czy Reymonta, ale także ponosili ryzyko wspierania początkujących pisarzy i poetów. Zakup księgarni w Krakowie miał dla tej firmy duże znaczenie również dlatego, że w zaborze austriackim panowały wówczas bardziej liberalne stosunki. A carska cenzura bardziej przez palce patrzyła na książki sprowadzane z Galicji.
A co Kraków na tym skorzystał?
Księgarnia Gebethnera i Wolffa nie była zwykłym sklepem, ale ośrodkiem życia umysłowego, zarówno przed I wojną światową, jak i w okresie międzywojennym. Już wtedy odbywały się tu spotkania elit intelektualnych. Częstymi gośćmi byli nie tylko profesorowie Ignacy Chrzanowski czy Kazimierz Nitsch, ale także dziennikarze "Czasu" czy "Ikaca" i pisarze z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim na czele. Księgarnia była dobrze znana nawet ludziom, którzy nigdy książek nie kupowali. Za dowód może posłużyć powszechne oburzenie, jakie zapanowało w mieście po zamordowaniu w roku 1913 jej dyrektora Ferdynanda Świszczowskiego. Był to mord rabunkowy. Świszczowski został napadnięty w sieni, kiedy po zamknięciu sklepu wychodził z utargiem. Nawiasem mówiąc, dowodzi to, że także wtedy handel książkami musiał przynosić całkiem niezłe dochody.
A dziś? Czy książki to dobry towar?
To bardzo dobry towar, pod warunkiem, że się nim dobrze handluje.
Przecież media alarmują co roku, że czytelnictwo w Polsce wciąż spada. Gdyby wierzyć tym doniesieniom, księgarnie już w ogóle nie powinny istnieć.
Nie wiem, na jakiej podstawie uważa się, że czytelnictwo spada, bo sprzedaż książek w ostatnich latach rośnie. Oczywiście, rynek się zmienia, musimy konkurować z internetem, ze sprzedażą kioskową, z książkami dodawanymi do gazet.
Jak konkurować? Magią miejsca?
Oczywiście, miejsce jest bardzo ważne. To nie jest przypadek, że w Rynku, mimo konkurencji Empiku, wciąż działa kilka tradycyjnych księgarń, a już kilkadziesiąt metrów dalej handel nie idzie. W ostatnich latach w bezpośrednim sąsiedztwie Rynku przestały istnieć takie księgarnie jak Horowitz przy Szewskiej, Prószyński przy Sławkowskiej, Skarbnica przy Wiślnej, Świat Książki przy Siennej. Jednak i w samym Rynku handel też jest coraz gorszy, nie tylko w branży księgarskiej, ale w ogóle. Myślę, że wiąże się to z coraz bardziej utrudnionym dojazdem, zwłaszcza po zlikwidowaniu parkingów na Małym Rynku i placu Szczepańskim. Klient jest coraz bardziej wygodny i kapryśny, i takie jego prawo. Miejsce jest ważne, ale samo miejsce towaru nie sprzeda.
Nie macie obaw, że i Was, po czterystu latach, może wypchnąć z lokalu np. Rossmann…
Albo jakiś bank? Nie, nie boimy się o przyszłość, ale musimy dostosować się do nowych warunków. Księgarnia to pod pewnymi względami sklep, jak każdy inny. Klient zmienia się z roku na rok i kto za tym nie nadąża, ten się nie utrzyma.
Od dwunastu lat księgarnia należy do sieci Matras. Czy w warunkach ostrej konkurencji nie to właśnie decyduje o powodzeniu?
Przynależność do dużej sieci oczywiście pomaga, ale jeszcze nie gwarantuje powodzenia. Przykładem może być los księgarni przy Grodzkiej, która kiedyś należała do Domu Książki, a później właśnie do Matrasa. Zdawałoby się, że miejsce dobre, a jednak się nie utrzymała. Natomiast po przeniesieniu do Galerii Krakowskiej radzi sobie bardzo dobrze.
A jaki Pan ma patent na sukces? Wystawy, które odróżniają Was od innych krakowskich księgarni?
To jeden ze sposobów przyciągania czytelników. Wystawy tematyczne, często poświęcone jednemu autorowi, a nawet jednej książce, robię już dziesięć lat. Zacząłem tu pracować w maju dwutysięcznego roku, a niedługo później wypadały siedemdziesiąte urodziny Sławomira Mrożka. Poświęciłem mu pierwszą taką wystawę. Okazało się, że w Krakowie to nowość, która zwróciła uwagę.
Wykładając na witrynie jedną książkę, musi Pan zdjąć wszystkie pozostałe…
Mam trzydzieści tysięcy tytułów, przecież i tak wszystkich nie wyłożę. A jeśli witryna zwraca uwagę, jeśli dzięki niej klient zatrzyma się i wejdzie, jeśli następnie sprzedawcy odpowiednio go obsłużą, to i inne książki mają większą szansę, że zostaną sprzedane. Owszem, z początku były wątpliwości, nawet w samej firmie. Jednak pomysł chwycił.
Będę niedyskretny, jeśli spytam, czy taka wystawa kosztuje?
To nie tajemnica. Tak, wydawcy za to płacą. Ale im się to opłaca, bo chętnych jest więcej niż możliwości. Terminy mam zajęte na rok naprzód.
W księgarni jest też sławny już stolik, przy którym można kupić książki z autografem...
To kolejny sposób na zachęcenie klientów. I też wydawał się ryzykowny. Tradycja podpisywania książek przez autorów jest oczywiście długa, ale jak często można robić spotkanie z autorem? Postanowiliśmy rozszerzyć tę ofertę, tak aby podpisane książki już czekały na czytelników. Pierwsza była Olga Tokarczuk, zamówiłem u niej dwieście książek z autografem. Sam byłem w strachu, czy to zadziała, niech pan nie myśli. Jak ja tego nie sprzedam, to co zrobię? W dwa tygodnie wszystkie egzemplarze sprzedaliśmy. Od tej pory stale mamy w ofercie książki z autografem. Oczywiście, nie zaniechaliśmy także tradycyjnych spotkań z autorami na żywo. Każde z nich kończy się podpisaniem góry książek.
Pamiętam, jeszcze z dawniejszych czasów, olbrzymią kolejkę przed księgarnią, kiedy książki podpisywał William Wharton. Wharton, mało znany w USA, w Polsce był trudnym do powtórzenia fenomenem. Jednak i w ostatnich latach zdarzają się autorzy przyciągający podobne tłumy. My też mieliśmy paru takich, choćby Carlosa Fuentesa czy Clive'a Cusslera. Z Polaków niezmiennie rekordy popularności bije Andrzej Sapkowski. Kiedy pierwszy raz podpisywał u nas książki w roku 2004, kolejka była podobna, jak kiedyś do Whartona. Ma wciąż rzeszę wiernych fanów, wyczekujących na kolejne książki. Potrafi na jednym spotkaniu podpisać nawet pięćset egzemplarzy. Innego rodzaju fenomenem na polskim rynku jest Katarzyna Grochola.
Wynika z tego, że wbrew pozorom, handel książką ma się dobrze?
A nawet coraz lepiej. Na przykład, od jakichś sześciu, siedmiu lat bardzo poszerzył się rynek kryminałów, niektóre sprzedają się rewelacyjnie. Nie mówię już o takich hitach, jak skandynawska trylogia "Millenium" Stiega Larssona, ale czytelnicy zauważyli także kilku polskich autorów, z których największy rozgłos zyskał Marek Krajewski. A więc jestem optymistą.
Ale internet, e-booki…
Nie zabije księgarń sprzedaż internetowa, nie zabiją ich e-booki, podobnie jak wideo nie zabiło kin. Można sobie poczytać w internecie, ale to nie jest to samo, bo książkę kupuje się także jako piękną rzecz. Leszek Długosz napisał o księgarni wiersz, w którym nazwał ją "cudowną stacją paliw" dla duszy. Wizyta w księgarni jest przeżyciem estetycznym, są ludzie, którzy bez tego żyć nie mogą. Profesor Krawczuk teraz wyjechał na wakacje, ale kiedy jest w Krakowie, bywa u nas codziennie. Zdradził nam, że po raz pierwszy przekroczył nasze progi, kiedy miał lat osiem, a skończył właśnie osiemdziesiąt osiem i mówi, że pamięta jedną piątą dziejów tej księgarni. Niewiele rzadziej odwiedzają nas profesorowie Henryk Markiewicz czy Andrzej Szczeklik. Jeśli ta tradycja przetrwała czterysta lat, to wierzę, że przetrwa i drugie tyle.
Rozmawiał: Marek Lubaś-Harny