Zapytajcie sami siebie, zapytajcie znajomych, jaka jest wizja rozwoju Krakowa. Nie czekajcie na odpowiedzi, nikt nie będzie wiedział, wy też, co powiedzieć. Może komuś się wypsnie coś w rodzaju "no, ten tego, turystyka", ale to żadna wizja, to ogólnik większy od świebodzińskiego Jezusa. No, ale wy ani wasi znajomi znać planów nie musicie. Lecz czy mają je w magistracie? Spójne, wspaniałe, przyszłościowe? Ja stawiam, że nie. Oj, bardzo nie. Majaczą się tam gdzieś w papierach zimowe igrzyska, czyli - moim zdaniem - brzytwa, której miasto chce się chwycić i poucina sobie, a przy okazji nam, nie tylko palce, może jest parę nowych inwestycji, jednak wizją rozwoju nijak tego nazwać się nie da.
Ostatnio ktoś wrócił do koncepcji, żeby zbudować w Krakowie Muzeum Guggenheima. Pomysł przynajmniej z kilku powodów wart rozmowy. Co mówią w magistracie? Nie. Od razu, zero dyskusji. Argumenty? W zasadzie żadnych istotnych, bo za takowy nie można uznać tego o kosztowności tej inwestycji - skoro stać nas na igrzyska, to po stokroć bardziej stać nas na postawienie muzeum Fundacji Guggenheima. I prędzej zarobimy na nim, niż na wielkiej sportowej imprezie. Oczywiście naiwnością jest wierzyć - zabawię się w adwokata diabła - że powtórzyłby się u nas "efekt Bilbao" i tak jak w tym hiszpańskim mieście w milionach euro będziemy liczyć zyski po otwarciu guggenheimowskiej placówki. Po pierwsze, nie to miejsce - Bilbao wcześniej nie żyło z turystyki, to było zwyczajne przemysłowe miasto (choć my niedaleko od centrum też moglibyśmy organizować wycieczki "historia przemysłu w pigułce" lub "poznaj postindustrialny klimat Krakowa"; hm, brzmi to zdecydowanie lepiej niż wygląda). Po drugie - nie ten czas, zresztą światowy kryzys zrodził nowe pojęcie: anomalii Bilbao. Wiele postbilbaowskich inwestycji na całym świecie okazało się niewypałami. Ryzyko więc jest.
Co w zamian? Marka rozpoznawalna na całym świecie, tysiące nowych wskazań w wyszukiwarkach, prestiż i - co najważniejsze - rzecz u nas niewystępująca: głośny, międzynarodowy konkurs architektoniczny i jego efekt: budynek- dzieło sztuki. Jest na dodatek szansa, że sporą część sfinansowałaby UE. To pieniądze wprawdzie też nasze, ale w sumie lepiej, żeby Unia oddawała nam forsę na muzea niż kampanie w rodzaju "Przyszła chwila na pstrąga z grilla".
Takiego architektonicznego cacka ciągle nie mamy, bo Kraków jako miasto, jako projekt przypomina dziś połączone bez ładu i składu puzzle, z reguły brzydkie, dolepiane do siebie bez głębszej myśli i sensu, bez nadzoru kogoś, kto widzi więcej, i jest to co gorsza stan nieodwracalny. A przynajmniej nie w dającej się realnie przewidzieć przyszłości. Rozwiązania są dwa: albo położyć na to lagę, oddać klucze do miasta deweloperom, w końcu i tak tu się szarogęszą, albo zatroszczyć się o to, co z tego miasta jeszcze zostało. A zostało niewielkie poletko centrum, na którym rosną architektoniczne koszmary w rodzaju Galerii Krakowskiej i łany mieszkaniówki dookoła. No to olewamy, nadal dewastujemy coraz mniej unikalną przestrzeń, czy zaczynamy myśleć i dokładać nowe śliczne puzzle?
Że 400 milionów złotych to za drogo? Może drogo, potem jeszcze trzeba to utrzymać, ale o dziwo, ten głos płynie z urzędu, który utopił 600 mln publicznych pieniędzy w jednym paskudnym, niefunkcjonalnym, niemodyfikowalnym stadionie (niestety, nic nie wskazuje na to, żeby wzorem wieży Eiffla miał po latach stać się turystyczną atrakcją; prędzej się rozpadnie) i planuje igrzyskami za miliardy promować się wśród narciarzy. Muzeum Guggenheima? Nie, bo nie. Prawdziwie krakowska wizja rozwoju.
