- Przed paroma dniami podpisał Pan nowy, roczny kontrakt z Cracovią, z opcją przedłużenia na kolejny rok.
- Dostałem propozycję z klubu, siedliśmy do rozmów i ich efektem jest nowa umowa. Choć mam już 37 lat, czuję się na siłach nadal grać.
- Będzie Pan grał do 40-tki?
- Tak daleko nie wybiegam w przyszłość. Na razie zdrowie dopisuje, odpukać, nie miałem w mojej karierze poważnych kontuzji. Oczywiście, jak to w naszej dyscyplinie, zdarzały się urazy mięśniowe.
- W przyszłym sezonie szykują się dwa jubileusze. Może Pan zaliczyć 900. mecz w polskiej lidze, bo ma Pan na liczniku 891 spotkań, a także zdobyć 400. bramkę, do tej pory trafiał Pan do siatki 386 razy.
- Nawet nie wiedziałem o tych liczbach, dowiedziałem się o nich z portalu hokejowego. To na pewno miłe, kiedy czyta się takie statystyki, ale powiem tak - liczby są dla kibiców i dziennikarzy, dla sportowca najważniejszy jest wynik, zwycięstwo w każdym meczu.
- Jest Pan legendą Cracovii, to był już Pana 12. sezon, zdobył Pan z „Pasami” sześć złotych medali, dwa srebrne i dwa brązowe. Który medal ceni Pan sobie najbardziej?
- Każdy smakuje inaczej. Na pewno wielka radość była w 2006 roku, kiedy po wielu latach Cracovia znowu zdobyła tytuł mistrzowski i to na swoje 100-lecie. Teraz też złoty medal był na jubileusz 110-lecia istnienia klubu.
- Wróćmy jeszcze na chwile do zakończonych mistrzostw. Wierzył Pan w złoty medal?
- Nie byliśmy faworytem. W sezonie tyszanie nas regularnie „lali”, wygrali pięć spotkań, my tylko jednio, do tego byli lepsi w potyczce o Superpuchar. Ale była w nas wiara. Była ogromna determinacja, co pokazaliśmy w półfinałowych meczach z Ciarko PBS Sanok i w finale z GKS Tychy.
To były najcięższe w mojej karierze play-offy, w półfinale i w finale musieliśmy rozegrać aż 14 spotkań. Patrząc z perspektywy czasu okazało się, że dobrze się było bić o pierwsze miejsce po sezonie regularnym. W siódmych, decydujących meczach mieliśmy mały handicap, te spotkania graliśmy na swoim lodowisku. W siódmym meczu z GKS Tychy niósł nas doping kibiców. Nasi fani byli wspaniali, nie tylko zresztą w tym meczu, przez cały sezon byli zawsze z nami na dobre i złe.
- Grał Pan w finałach z kontuzjowanym kolanem…
- Tak, w jednym ze spotkań naciągnąłem więzadła. Z tego powodu musiałem odpuścić dwa mecze. Ale potem zacisnąłem zęby, grałem ze stabilizatorem. Musiałem pomóc kolegom.
- Teraz przed wami Liga Mistrzów.
- To będzie dla nas wielkie wyzwanie, zagramy w Lidze Mistrzów jako pierwsza polska drużyna. Myślę, że będzie to dla mnie i kolegów wielkie przeżycie.
- Kogo chciałby Pan wylosować?
- Nie znamy jeszcze zasad losowania, dostaliśmy „dziką kartę”, więc trzeba się liczyć z tym, że będziemy losowani z ostatniego koszyka. Fajnie byłoby trafić na mocny zespół ze Szwecji czy Finlandii, może z Czech, ale przydałby się jakiś średniak, z którym można by nawiązać walkę.
- Liczy Pan, że będziecie grać w Tauron Arenie Kraków?
- To byłaby wspaniała sprawa. Grałem już przed dwoma laty w finałowym turnieju Pucharu Polski w krakowskiej hali. Atmosfera była znakomita. Na finale, już bez udziału naszej drużyny, było ponad 12 tysięcy kibiców.
- Za nieco ponad dwa tygodnie zaczynają się hokejowe mistrzostwa świata dywizji 1A w katowickim „Spodku”. Co może osiągnąć nasza reprezentacja, stać ją na awans?
- Moi młodsi koledzy czynią stałe postępy, może im się uda awansować do światowej elity, choć na pewno nie są faworytami katowickiego turnieju. Są nimi Austria i Słowenia.