Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dla wierchów rzuciła korporację

Halina Gajda
Sylwia Pach, gładyszowianka z urodzenia, porzuciła wielkie miasto dla korzeni, z których wyszła. Teraz przyjmuje gości, piecze dla nich pachnące ciasta, gotuje, wita ich domowym miodem.

Porzuciła korporację i przyjechała, a raczej wróciła w Beskid Niski. Koło przy tym zakreśliła niemałe. Bo najpierw był Biecz i tamtejszy ogólniak, potem studium turystyczne w Krynicy, by przystanąć na chwilę w Wysowej-Zdroju i Gorlicach. Następnie studia w Rzeszowie, po drodze jeszcze Częstochowa, a na końcu Warszawa. - I słynna korporacja, czyli niby luz, przyjacielska atmosfera, a tak naprawdę ciężka praca, mobbing, stres - opowiada Sylwia Pach, gładyszowianka z pochodzenia. Dla Malowanych Wierchów porzuciła stolicę, ustabilizowane wydawałoby się życie, by samej zaprząc się w obowiązki pani domu, która zawsze z otwartymi ramionami przyjmuje turystów. Nazwę zaczerpnęła od Popowych Wierchów, które otaczają od południowego- wschodu Gładyszów. Bez wnikania w etymologię, przemianowała "popowe" na "malowane". Na razie początkuje, raczkuje, czasem trochę błądzi, czasem trafia w dziesiątkę. Wszystkiego musi dotknąć, sama spróbować. Z coraz lepszym efektem. - O wielu sprawach nie ja przesądziłam, tylko los - śmieje się. - Mieszkaliśmy w Warszawie, w tym czasie pracę zmieniał mąż, Albert. Siłą rzeczy trzeba było się zastanowić, co robimy dalej - wspomina.

Jego, częstochowianina z urodzenia, Beskid poraził. Tak pozytywnie. W zasadzie to on ciągnął żonę w jej rodzinne strony. Postanowili, że pojadą, popatrzą, jeszcze raz się zastanowią.- W pracy nic nie powiedziałam o tym, co nam zakiełkowało w głowach, wzięłam miesiąc urlopu i pojechaliśmy do moich rodziców. Niby głowę przewietrzyć, odpocząć - opowiada. - Wyjeżdżając z Warszawy, miałam już pewne podejrzenia, ale dwie kreski na teście ciążowym nie pozostawiały wątpliwości. Tak zapadła decyzja o osiedleniu się w Gładyszowie - dodaje ze śmiechem. W rok wybudowali dom. Były ściany, dach i okna. Gdy oni dopinali sprawy w stolicy, na miejscu czuwał jej tato. Wszystko tak zaprojektowane, by można było przyjmować turystów. Potem żmudne wykończenie. Efekt? Jest prosto, ale przytulnie, bez nadmiaru mebli, dodatków. Jasny duży kredens z półkami i kilkoma szufladami "robi" klimat. - Kupiony za bezcen na jakiejś aukcji internetowej. Ktoś wyprzedawał meble po babci - opowiada.

I jeszcze jedna historia. - Pamiętam jakiś team motocyklowy. Zajechali po drodze do Rumunii, zapytali, czy mogą zanocować. Zgodziłam się, choć patrząc na nich, niejeden miałby wątpliwości. Na czterech udkach i garści warzyw wyciągniętych z mojego ogródka gotowali rosół dla kilkudziesięciu osób - opowiada ze śmiechem. - Swoją drogą mieli świetną organizację pracy. Bossowie siedzieli na fotelach jak na tronach, a reszta "majtków" biegała wokół i czyniła obowiązki - śmieje się.

Dzisiaj o spaniu na waleta nie ma już mowy. Jest pięć pokoi noclegowych - każdy z łazienką, przytulny salon z kominkiem oraz kuchnia do dyspozycji gości. Pracy też sporo, ale nie narzeka. I potwierdza: tak samo zrobiłaby jeszcze raz. - Nie chcę robić nic na siłę i udawać, że się na tym znam, choć tak naprawdę jest odwrotnie - mówi już poważnie. Pierwszych gości przywiózł brat. Kolejni pojawili się po tym, jak opublikowaliśmy swoją ofertę na portalach turystycznych. Teraz przyjeżdżają goście z Krakowa, Śląska, Łodzi, Warszawy, a ostatnio z Lublina i Gdańska. - Miałam pewne profesorostwo. Gdy opowiadali mi, gdzie oni nie byli, co nie jedli, czego nie widzieli - mina mi zrzedła. Pomyślałam: no to mi wystawią opinię. Myliłam się - byli zadowoleni, czym podzielili się z internautami. Więcej, nadal chcą przyjeżdżać - opowiada dalej.

Zauważyła, że ludzi z dużych miast interesuje... przaśność. W pewnym sensie. - Bo dzwoniąc, dopytują, czy na pewno ich dziecko będzie mogło zobaczyć krowę, czy będzie można ją wydoić - albo przynajmniej spróbować - czy w pobliżu są w ogóle jakieś zwierzęta - wylicza. - Więc biorę ich do gospodarstwa i pasieki rodziców. I to nie zawsze tej przy domu, ale głęboko w lesie. Po drodze pokazujemy im, mówimy o wilkach, o niedźwiedziach. We wszystko wierzą, są pod wrażeniem - śmieje się dalej. Skoro o miodzie mowa. Gościom, nie wdając się w szczegóły zanadto, od razu stawia na stole miód do słodzenia. Otwarty słoik pachnie z daleka. Goście zachwalają nie tylko miód i rodzinną atmosferę, jaka panuje w domu, ale i widoki za oknem. Szczególną mocą, albo jak kto woli, klimatem, aurą, cieszą się pokoje z balkonem wychodzącym na Popowe Wierchy.

- W pewnym sensie stąd i moja nazwa - Malowane Wierchy, bo one są malowane jak na obrazku. Jak, zależy od pory roku - zachwala. Czasem, ale naprawdę rzadko, odzywa się w niej miastowe zwierzę, w końcu lata spędzone w stolicy pozostawiły pewne ślady. - Wtedy jadę, na przykład do Nowego Sącza lub Krakowa, żeby pojeździć sobie z córką ruchomymi schodami - śmieje się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska