Gdy dotarłem do E.Leclerca, pierwsze kroki skierowałem do biura sklepu. Czekał tam już na mnie pan B. oraz jego zastępczyni, która nie podała mi swego nazwiska.
Rozmawialiśmy o wypadku i o tym, że część stoisk w markecie funkcjonuje na antresoli niedopuszczonej przez inspekcję nadzoru budowlanego do użytku. Moi rozmówcy ubolewali, że bardzo im żal poszkodowanego w piątek dziecka. Odmówili jednak rozmowy na temat pozwoleń budowlanych dla sklepu, w którym pracują.
Po tej rozmowie poprosiłem pana Tomasza B. o możliwość sfotografowania drzwi ewakuacyjnych, przez które w piątek tak nieszczęśliwie wyszedł maluch. Po chwilowym wahaniu menedżer na to przystał. Udaliśmy się więc we dwójkę na spacer w kierunku sklepu odzieżowego, na terenie którego rozpoczęła się piątkowa tragedia.
Na miejscu zrobiłem kilka fotografii i chciałem się z panem B. pożegnać. Poprosił mnie jednak o prywatną rozmowę. W jej trakcie usłyszałem, że po moim poniedziałkowym artykule o wypadku w markecie i kłopotach antresoli z nadzorem budowlanym do menedżera dochodziły głosy od wystraszonych pracowników marketu. Ludzie ci - według słów kierownika marketu - obawiali się, że antresola, na której pracuje 29 osób, po moich publikacjach zostanie zamknięta jako niedopuszczona do użytku, a oni stracą pracę.
Pan Tomasz B. poprosił, bym w miarę możliwości starał się nie zamieszczać w swoich artykułach wzmianek na temat "nielegalności" antresoli. Odmówiłem złożenia takiej deklaracji. Menedżer nalegał, bym chociaż wziął ze sobą wydanie poniedziałkowe "Gazety Krakowskiej" (które w tym momencie wyciągnął), gdzie na okładce i trzeciej stronie zaznaczył markerem fragmenty informacji o postępowaniu inspekcji nadzoru budowlanego, jakich on chciałby w przyszłości uniknąć w prasie.
Ponownie odmówiłem, ale po kolejnych namowach sprawdziłem, że na okładce rzeczywiście są pozaznaczane tylko te fragmenty, w których mowa o działaniach nadzoru budowlanego i gazetę wziąłem do ręki, a następnie włożyłem ją do swojej torby. Pożegnaliśmy się z panem Tomaszem B. i udałem się w drogę do zakopiańskiej redakcji "Gazety Krakowskiej".
W redakcji wyjąłem gazetę z torby i zaraz po otwarciu na trzeciej stronie zobaczyłem w niej... stuzłotowe banknoty. Okazało się, że jest tam równo tysiąc złotych. Nie wiedząc, kto jest właścicielem banknotów, udałem się z tym znaleziskiem do zakopiańskiej komendy policji, z prośbą, by wyjaśniła sprawę.