Przynajmniej do stu lat wiemy, że azjatyckie biedronki zwane arlekinami są nieokiełznanymi drapieżnikami, których nie sposób zatrzymać w szklarni czy ma ograniczonej przestrzeni. Tym bardziej dziwne było sprowadzenie ze trzy dekady temu owadów do Zachodniej Europy.
Prócz mszyc pożerają nasze owady włącznie z biedronkami. Bilans strat i zysków wychodzi fatalnie. Arlekiny łatwo poznać. Mają rozmazane kropki, a raczej wielobarwne plamy na pokrywach skrzydeł. Kolor ciała zamyka się od żółci po ciemny brąz. I zwykle pada pytanie: zabijać czy pozwolić żyć. To rzeczywiście obcy gatunek, zawleczony do Europy przez ludzi w dobrej woli, którzy z podobnych historii nie wyciągnęli wniosków.
Miały mieszkać w szklarniach, uciekły na wolność. Eksterminacja w ramach walki z inwazyjnymi gatunkami jest już niemożliwa. Zabijecie sto, przeżyją setki tysięcy. Zwyczajem biedronek gromadzą się na zimowiska w dużych stadach, które mają odstraszać owadożerne ptaki. Stąd te widoczne z oddali barwne kolonie na ścianach domów. Żadna sikorka czy najgłodniejszy wróbel nie weźmie do dzioba ociekającego żółtą cieczą owada. Drapieżne owady i pająki omijają je ze wstrętem. Obcy już z nami zostaną. Niestety.
