Klaudia Brdej, lat 40. W szpilkach zazwyczaj nie chadza. Mówi, że z troski o własne nogi, bo na obcasach pewnie by je sobie połamała. Kiecki zakłada tylko na uroczystości, najczęściej wesela. I to takie rodzinne, jak już nie ma wyjścia. Woli trampki albo korki, a sportowe dresy to jej druga skóra.
Martyna Brdej, lat 13. Modowe upodobania ma podobne. Najlepsi kumple, to koledzy z klubu. Oni przynajmniej wiedzą, że Leo Messi, to nie nazwa perfum, a spalony to nie kotlet na obiad, który przepadł właśnie na zbyt mocno nagrzanej patelni.
Obie panie łączą więzy krwi, bo to matka i córka. Ale tylko w domu. Poza nim, to... piłkarki klubu Staszkówka-Jelna. Sportowy ewenement. Konia z rzędem temu, kto znajdzie taki tandem gdziekolwiek na świecie. Nie jeden już przecierał oczy ze zdumienia - wszak ojca i syna na boisku można jakoś objąć rozumem, ale dwie baby?! To nie wszystkim udaje się pojąć.
- My po prostu piłkę nożną kochamy - śmieją się obie. - A jak się robi, co się lubi, to się nie pracuje, to czysta przyjemność - dowcipkują.
Piłka zapisana w kodzie genetycznym
Godzina treningu to zawsze godzina święta. Spotkanie obowiązkowe. Prawie tak samo, jak wigilia czy śniadanie wielkanocne. Nie ma, że boli, że się nie chce, jest za zimno albo za gorąco. Kochasz - poświęcasz się, nie szukasz kompromisów.
- Urodziłam się z piłką zapisaną w kodzie genetycznym - mówi Klaudia. - Ponieważ z dziedziczeniem walczyć nie sposób, miłość do „nogi” przekazałam dalej - żartuje futbolistka.
Wspomina, że zaczynała na boisku jako zaledwie ośmiolatka. Od dzieciństwa trzymała sztamę z chłopakami. A oni przerwy międzylekcyjne spędzali na kopaniu piłki. Szła więc z nimi na murawę. Ani o sztucznej trawie, ani o boiskach typu orlik nikt wtedy nawet nie marzył - radość dawała trawiasto-kamienista łąka i dwie bramki - często wyznaczone przez drewniane kołki, które akurat były pod ręką. Poobijane kolana, strupy na łokciach, siniaki gdzie tylko można - taki więc obrazek nie raz oglądali rodzice Klaudii, gdy ta stawała w progu domu jeszcze rozemocjonowana niesłychanie ważnym meczem, który właśnie rozegrała.
- Łagodnie mówiąc, byli nieco zdziwieni - wspomina. - Byłam ich jedyną córką i zamiast różowych sukienek, kokardek do włosów, czy kolejnej pary lakierek dopraszałam się o korki, spodenki i dresy. Pod pachą zamiast ulubionej lalki czy misia zawsze nosiłam piłkę - wspomina dzisiaj ze śmiechem.
Rodzice szybko dali za wygraną. Uznali, że z pasją dziecka walczyć nie należy. Tym bardziej że nie cierpiała na tym nauka, a nawet więcej - treningi wymagały dyscypliny i organizacji pracy. Z czasem stały się sposobem na życie zawodowe. Klaudia dzisiaj pracuje bowiem jako trenerka z młodymi piłkarkami.
- Z racji zawodu ciągle biegam - albo z dziewczynami z drużyny na własnych treningach albo za dziećmi, gdy to ja przejmuję rolę trenera - podsumowuje żartobliwie
Kobieta przy piłce: trzeba się bać, łatwo nie będzie
Marek Dziadzio, prezes Ludowego Klubu Sportowego Moszczanka- Moszczenica o tym, że Klaudia i Martyna to mama i córka dowiedział się niedawno.- Widziałem je ostatnio na boisku. Normalnie, trudno je odróżnić - śmieje się. - Obie filigranowe, wyglądają raczej jak siostry - dodaje.
Twierdzi też, że kobieca piłka jest zdecydowanie bardziej emocjonująca niż męska. Bo jak się kobiety do piłki dorwą, to tak łatwo nie odpuszczą - sportowy duch walki jest zdecydowanie bardziej widoczny.
- Lubię patrzeć na kobiece nogi - zawiesza głos. - A widać, że Klaudii wiele przeszły - mruży oko.
Zadowolony z lekkiej lubieżności, od razu zaczyna się tłumaczyć: no przecież gołym okiem widać, że dziewczyna poobijana jest jak prawdziwy piłkarz, siniak na sianku na tych nogach, więc pewnie walczy jak lwica.
Bogusław Moroń, sędzia piłkarski, choć arbitrem na damskich spotkaniach piłkarskich nie był dawno, dziewczyny z Jelnej kojarzy doskonale. - Owszem, zdarza się, że w jednym klubie grają syn i ojciec, ale matka i córka w tej samej drużynie, to już jakieś mistrzostwo świata jest. Normalnie mamy swój oryginalny piłkarski towar eksportowy - mówi. I dodaje: dałby im Bóg, żeby na jakiś mundial pojechały.
- Przeciwników by zamurowało - dowcipkuje.
Przyszłość - tylko piłka. Co innego mogłoby być?
Martyna, nastolatka przysłuchując się rodzicielce, cały czas potakuje głową.
- Przyszłość? No, tylko piłka nożna. Bo co innego - patrzy ze zdziwieniem, gdy pytam.
Mama do sprawy podchodzi jednak trzeźwo: nigdy nie wiadomo, jak się życie ułoży, wykształcenie warto więc mieć. To samo dotyczy syna Konrada.
- Zaczynam tak jak większość mam w tym kraju - od porannej kawy. Dzieci do szkoły, ja do pracy. Staram się też pomóc mężowi, który prowadzi własną firmę. Po południu trening - wylicza. - Ale wieczory staramy się spędzać razem - zapewnia.
Gdy zdarzy się, że w zlewie zostaną nieumyte naczynia, nie ma tragedii. Gorzej byłoby opuścić trening.
- Próbowałam wciągnąć męża na boisko, ale on nie czuje tego klimatu. Woli ogrodnictwo - mówi z uśmiechem. - Nie mam żalu, bo nas mocno wspiera, a poza tym, musi być jakaś równowaga w przyrodzie - dodaje.
Mama i córka na boisku idą jak burza. I to taka z piorunami. Podczas ostatniego meczu, córka tak sprytnie podała mamie piłkę, że ta bez trudu strzeliła gola i to męskiej drużynie Moszczanki.
- Piłka nożna w żeńskim wydaniu jest chyba bardziej burzliwa, porywcza, niecierpliwa, niż w męskim - stwierdza. - Nie chodzi o to, że zawodniczki drapią się i wyrywają sobie włosy, ale o zaangażowanie. Kobieta ma to do siebie, że jak już coś robi, to na sto procent, nieważne czy chodzi o gotowanie, miłość czy piłkę właśnie - dodaje z przekonaniem.