https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Gdzie uciec przed polskim szaleństwem?

Jan Poprawa
Życie samo podsuwa tematy. Tym razem na pierwszym planie polskich rozmów jest oczywiście rokosz warszawski. Nic dziwnego, wszak nawet pobieżna znajomość historii Polski każe mieć baczenie na takie zjawiska.

Z nich przecież wyczytać można najistotniejsze (i najtrwalsze, niestety) słabości Rzeczpospolitej, uniemożliwiające jej spożytkowanie świetnego geopolitycznego położenia kraju, potencjału rodzimych zasobów i talentów, indywidualnej ludzkiej zaradności oraz tym podobnych walorów. To rokosze - nawet te w słusznej sprawie - przez wieki sankcjonowały polskie warcholstwo, deprawowały obywateli, pomniejszały znaczenie prawa.

W sumie zaś prowadziły zarówno do osłabienia państwa, jak i zdeformowania indywidualnych polskich obyczajów. Czymże są owe durne (i stanowiące prawdziwą, niestety, historyczną definicję) porzekadła, typu "Polak na zagrodzie równy wojewodzie"?

Rokosz warszawski komentowany jest od dłuższego czasu na pierwszych stronach gazet. Jedna z nich, wydawana bodajże w Toruniu (albo tam dyktowana) poświęca mu całą zawartość, wprost albo nie wprost. Dlatego też nie ze szczętem ulegnę dziś pokusie dodania własnych opinii, zwłaszcza zaś sugestiom opowiedzenia się za którąś ze stron. Choć do tego przecie organ rokoszan namawia.

Jednak nie da się ukryć, że w ewentualnej konfrontacji z chorymi - jedynym uczuciem, jakie umiem żywić, jest współczucie. Chorych powinno się leczyć, nie uznawać za stronę jakiegoś wyimaginowanego sporu. Nawet zły ząb trzeba usunąć, by nie zatruł organizmu. A już na pewno gdy niedomaga jego psychika - chory nie może być ani stroną, ani terapeutą we własnej sprawie.

Polska choroba, której najnowsze zbiorowe objawy obserwujemy właśnie teraz, w końcu pierwszej dekady wieku XXI - ma przyczynę dość prostą, uniwersalną i od dwóch tysięcy lat niezmienną. To przecież starożytni mawiali, że ten czyni zło, komu to przynosi korzyść. Korzyść realną, ale niechby tylko wymarzoną. Pieniądze, władzę, rząd dusz (czyli własną ideologię)…

Wiemy dobrze, że za wieloma historycznymi błędami ludzkości stały obsesje albo paranoje jednostek. Po latach, czasem po wiekach nawet - oceniamy to chłodno i racjonalnie. I rozumiemy jasno kto, kiedy i jak cynicznie wykorzystywał małe lub duże preteksty, by własną paranoją natchnąć tłum. Tłum, co to zawsze ma siłę, choć rzadko - rację.

Rozlewające się właśnie po Krakowskim Przedmieściu, Warszawie i Polsce warcholstwo jest klasycznym przypadkiem przenoszenia chorych ambicji jednego małego człowieczka w przestrzeń publiczną. Wodzuś jest bezlitosny i obraźliwy wobec wszystkich, co nie dzielą jego "poglądów" (a właściwie - nie słuchają jego rozkazów). Wodzuś wywija jak cepem symbolami wiary, pewien, że jest ich właścicielem. Miota półprawdami i parska obraźliwymi "przypuszczeniami".

Jak rekwizytów do żonglerki używa własnych krewnych, zwłaszcza martwych. Widzi wszak, że stoją za nim wierni pretorianie. Ci zawsze znajdą dla każdego zmarszczenia brwi swego mistrza mniej lub bardziej cyniczne uzasadnienie. Rozgrzesza ich (ale tylko przed sobą) myśl, że cel uświęca środki. I roboczo przyjęte założenie, że "durny lud wszystko kupi".

Choroba rozprzestrzenia się. Niosą ją w różne strony kraju panowie Cholewa, Rdesiński i inni. Kibicuje im Jedynka w telewizji - o paradoksie! - publicznej. To wszystko jest tak przewidywalne, że nudne. Zapowiada się druga połowa roku nudna niesłychanie, bo rokosz zanosi się na dłużej. Przynajmniej do następnych wyborów.

Czasem chce się uciec z tej pułapki na myszy, jaką stał się nasz kraj. Tylko gdzie? Przecież nawet gdy wyłączyć media i machnąć ręką na zbliżającą się wojnę domową - to też niełatwo znaleźć spokojną przystań. I bez "wodzów", którym się przyśniło, że są napoleonami, nie jest wesoło. Choćby pogoda kraj nasz zmienia tego roku w istne panopticum. Raz deszczami rozmiękcza wały, powodziami zalewa wsie i miasteczka. Potem upałem skuwa ziemią w niemal betonową skorupę. I znów razi burzami tak mokrymi, że po nich całe domy odpływają w siną dal. Tragedia Bogatyni mrozi krew. Co będzie, jeśli taki deszcz spadnie na nasz dom?

A wokół jeszcze gorzej. Rosja płonie. Świat cały ekscytuje się tym fenomenem, którego opanować się nie da. Natura już co prawda dawała jakiś czas temu próbki niszczycielskiej mocy jej dziecka - ognia. Tyle że było to w Kalifornii albo gdzieś na antypodach, w Australii. A świat jest przecież na tyle podzielony, że się wniosków z cudzego nieszczęścia nie wyciąga. Przynajmniej na razie.

W Zatoce Meksykańskiej wciąż bije źródło, choć przebogaty kolos naftowy stara się jak może, by je zatkać (a jeszcze lepiej - wykorzystać). To pewnie da się zrobić, wszak cała nasza cywilizacja polega na powstrzymywaniu sił natury. Ale czy uda się zlikwidować (albo jeszcze lepiej - wykorzystać) morze świństwa, jakie płynie chińskimi rzekami do oceanu? Czytam właśnie, że już można przejść po wodzie, tak gruba jest na niej warstwa śmieci, brudów, trucizn… Gdzie się schować, gdzie uciec przed polskim piekłem, do którego prowadzą apostołowie nienawiści? Oto jest pytanie.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska