Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Goniłam za akredytacją w Watykanie

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Podczas mszy kanonizacyjnej na kolumnadach nad placem Świętego Piotra. Za żółtą akredytacją chodziłam trzy dni.
Podczas mszy kanonizacyjnej na kolumnadach nad placem Świętego Piotra. Za żółtą akredytacją chodziłam trzy dni. fot. archiwum
Mówi się, że zwiedzania europejskich stolic nie powinno się zaczynać od Rzymu. Bo potem wszystkie inne miasta będą zdawać się nijakie i mdłe. Po tygodniu pracy w tym przepięknym miejscu mogę się pod tym stwierdzeniem podpisać, ale i dodać od siebie: Po Rzymie inne miasta wydadzą się nam też zorganizowane, dobrze skomunikowane i po prostu "łatwiejsze".

Dzień 1: wtorek
Wiedziałam, że łatwo nie będzie. Choćby po poszukiwaniach noclegu w kanonizacyjnym Rzymie. Znalezienie go w cenie przynajmniej zbliżonej do racjonalnej graniczyło z cudem. Podobnie wypełnianie formularzy na dość kiepsko działającej stronie watykańskiego biura prasowego.

Kiedy przez okienko samolotu Ryanair oglądam oddalający się Kraków, radość, że jadę relacjonować takie wydarzenie, miesza się więc ze stresem.

- Włosi nie słyną z dobrej organizacji - kiwa głową siostra Olga, przełożona prezentek w Krakowie. - Pamiętam, jak na beatyfikacji nie działały telebimy. O, albo widzi pani ile już czekamy na bagaż?

Uspokaja mnie fakt, że hotel, w którym mam spać, naprawdę istnieje, że jest blisko stacji metra i że mają tam moją rezerwację. Jak na 90 euro za noc, można trochę ponarzekać na smród z kanalizacji i zdechłego karalucha, ale przecież inni śpią na parkingach, albo muszą dojeżdżać do Rzymu po kilkadzieisąt kilometrów.

Kwateruję się i biegnę do Lateranu, gdzie trwa spotkanie dla młodzieży i nabożeństwo. Dwie i pół godziny, a wszystko, łącznie ze słowami piosenek, tłumaczy mi na polski ksiądz Damian z Lublina, robiący doktorat w Watykanie. Panie stojące przed nami trochę się irytują, ale on rozkłada ręce i mówi: robię to dla Polski.

Dzień 2: środa
Dopiero dziś poznaję, co znaczy włoska organizacja.

Rano jadę do Watykanu. By wejść do centrum prasowego, trzeba najpierw odebrać legitymację w biurze akredytacji (nie wiedzieć czemu jest ono kilometr dalej).

- Dzień dobry, przyszłam odebrać akredytację, występowałam o nią dwa tygodnie temu.
- A tak, jest pani w systemie, wszystko OK, ale akredytacja właśnie się drukuje, proszę wrócić za godzinę - słyszę.

Wracam za godzinę, ale okazuje się, że jest przerwa. Robię jednak dramatyczną minę, opowiadam, że szefowie z redakcji mnie zabiją, więc jakoś wpuszczają mnie do środka. Tam czekam w kolejce, a na koniec słyszę: Nie, dziś to na pewno nie, może jutro.

Jakoś jednak udaje mi się dostać do centrum prasowego (znów argument z szefami). Pytam pracownicę o jakieś informacje o niedzieli. Jest 11.30. - Informacje? A jakie konkretnie? Bo my tu jeszcze nic nie wiemy. Ale za godzinę jest konferencja w kurii, tam coś powiedzą. Nie może pani na nią wejść, ale będziemy ją tu transmitować - słyszę.

Idę więc porozmawiać z pielgrzymami na placu. Do centrum wracam o 12.27.

- To pani pytała o te informacje, prawda? - słyszę. - My jednak nie będziemy transmitować tej konferencji. Proszę na nią jechać. Koleżanka powiedziała, że nie może pani na nią wejść? Coś musiało jej się pomylić. A, już jest 12.30? To niech pani bierze taksówkę i tam jedzie, presto, presto!

No to jadę. Swoją drogą, podróż rzymską taksówką to sport ekstremalny. Trzy kilometry drogi, a facet obrysował dwa samochody. - W Polsce jak się w kogoś uderzy, to ludzie się zatrzymują, spisują papiery do ubezpieczyciela, a nawet czasem wzywają policję - opowiadam. Taksówkarz pyta: A po co?

Dojeżdżam do kurii spóźniona i uboższa o 20 euro, ale nic nie straciłam, bo tu dopiero wszystko się rozkręca. Poza tym są włoskie makarony, zapiekane bakłażany, fikuśne desery. Nie wszystko wprawdzie rozumiem po włosku, a nie ma też żadnej informacji prasowej po angielsku. Ale jest facet z magistratu odpowiedzialny za promocję miasta, chcę więc dopytać go po angielsku.

- Sono giornalista do Polonia. Parli inglese? - pytam. Facet uśmiecha się dumnie i odpowiada: no, solo italiano.

Dzień 3: czwartek
Moja akredytacja "wciąż się drukuje". Od latania po Rzymie ze sporym laptopem i aparatem na plecach bolą mnie plecy, a stopy pokrywają się pęcherzami.

Przez moment mam ochotę się popłakać, ale akurat widzę się z Włodzimierzem Oleksym, bacą z Sądecczyzny, którzy przyszedł tu piechotą. Ponad półtora tysiąca kilometrów, 42 dni morderczej wędrówki, 60 kilo na plecach! Potem spotykam jeszcze troje ludzi, którzy przyszli tu pieszo. Są też ci, którzy przyjechali autostopem. Albo chorzy, na wózkach inwalidzkich, starsi, z noworodkami. Lekcja pokory i optymizmu.

Poza tym powoli zaczynam ogarniać Rzym. No i spotykam mnóstwo dziennikarzy: z Polski, z Włoch, z całego świata. Wszyscy sobie pomagają jak mogą, zżywają się z sobą.

- Zrób uzdrowionej zdjęcie, teraz jest najlepszy moment - słyszę od Ewy z radia RDN Małopolska. Łukasza z TOK FM znałam z widzenia, ale tu jesteśmy jak starzy znajomi.

Iacopo z włoskiej agencji prasowej, od kilku lat piszący o Watykanie, pomaga mi zrozumieć, kto jest kim za Spiżową Bramą. Tłumaczy też na angielski i obwozi mnie po Rzymie swoim skuterem.

Dzień 4: piątek
W Rzymie robi się coraz gęściej od polskich pielgrzymów. Na ulicach wokół Watykanu słychać już głównie Polski. Sprzedawcy pamiątek przekrzykują się po polsku, oferując wiernym z kraju Wojtyły zniżki.

Rano (to już tradycja) biegnę do biura akredytacji, ale znów mam czekać. Idę więc do centrum prasowego. Pracownik przy wejściu tym razem patrzy bardziej srogo niż zazwyczaj i krzyczy po włosku: Nie, dziś już nie wejdziesz. Nie możesz czwarty dzień pod rząd wchodzić tu bez akredytacji! No, no, basta!

Tym razem się wkurzyłam. - To nie moja wina, że macie bałagan - wypalam. Srogi Włoch dzwoni do biura akredytacyjnego i pokrzykuje . - Twoja akredytacja będzie gotowa za 10 minut - zwraca się do mnie po odłożeniu słuchawki.

W końcu się udało. Z akredytacją wracam do centrum, bo dziś jest tu mnóstwo konferencji. Dziennikarze łączą się tutaj z redakcjami, piszą teksty. Można się posilić makaronami za 3,5 euro i jabłkami za 50 centów. Przydałoby się też coś do picia. Ale nie, wody w centrum watykańskim nie sprzedają - tylko wino. Kupuję więc małą butelkę prosecco i siadam przed przemawiającymi kardynałami. Dziwne uczucie.

Najwięcej reporterów zjawia się na konferencji z kard. Dziwiszem. Metropolita chwilę opowiada o Janie Pawle II. Potem mają być pytania od dziennikarzy, ale kardynał twierdzi, że jest zmęczony.

Dzień 5: sobota
Już nie tylko Watykan, ale i cały Rzym jest opanowany przez Polaków. Biało-czerwone flagi widać wszędzie: pod Koloseum, przy Kapitolu, nad Tybrem. Na placu św. Piotra Polacy koczują na przenośnych krzesełkach, jedzą konserwy, śpiewają. Doskonale wiedzą, że wieczorem służby przegonią ich z Watykanu. Otworzą plac i przylegające ulice o szóstej rano. - Wtedy przeniesiemy się najbliżej jak się da do bramek. Może nad ranem uda nam się dostać na plac. Spać nie będziemy - zarzekają się.

Wybieram się na Piazza Navona, gdzie jest "polska biała noc". Grupa Lednica 2000, stojąca na schodach kościoła św. Agnieszki, inicjuje tańce i śpiewy. Cały plac jest w biało-czerwonych flagach, Polacy śpiewają, tańczą, klaszczą. Czasem zaplącze się jakiś Włoch. Pyta skonfundowany, co się dzieje, a potem dołącza do radosnych tańców. O 21.37 w kościele ma zacząć się msza, ale na placu jest taki tłum, że księża wystawiają ołtarz pod kościół.

Po uroczystościach, bardzo późno w nocy, Polacy zostają na placu z karimatami i śpiworami albo przenoszą się w okolice Watykanu. Każdy chce być szczęśliwcem, który dotrze na plac.

Dzień 6: niedziela
Ale nie wszystkim, nawet tym koczującym tu całą noc, udaje się. Diego Ignacio z Chile przyjechał tu specjalnie na kanonizację, ale mimo że czekał w nocy przy placu, mszę ostatecznie obejrzał w telewizji, w hotelu.

Dziennikarzy też straszą, żeby przyszli przed 5.30, bo inaczej możemy nie wejść. Wyszłam trochę za późno, więc jadę zestresowana.

Ale bez problemu udaje się przebić z akredytacją. Podczas mszy biegam między kolumnadą nad placem św. Piotra, gdzie dziennikarze mają swoje stanowisko, centrum prasowym, gdzie łączę się z internetem, a bramkami, przed którymi stoją pielgrzymi.

Jedno muszę Włochom oddać: narzekałam na ich organizację, ale tego dnia dają radę. Ulice są pełne służb i ratowników. Świetnie sobie radzą.

Dzień 7: poniedziałek
Zamawiam ostatnią włoską pizzę i jem powoli, starając się zapamiętać jej smak. To nie były wakacje, ale dość stresująca praca, lecz wyjeżdżam z przekonaniem, że to jedna z piękniejszych zawodowych przygód.

W oczekiwaniu na opóźniony lot spotykam delegację samorządu województwa. Obsługa przewozi nas na inne lotnisko, jest zamieszanie. Ludzie pchają się do autobusu, ktoś krzyczy: jestem z dzieckiem! Wicemarszałek Roman Ciepiela bierze pod rękę stojącą obok zakonnicę i mówi: a ja jestem z siostrą! Wszyscy wybuchają śmiechem. Nie ma typowego dla Polski narzekania, kłótni. Bo przy takiej okazji nie wypada.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska