Wychodząc na ulice Krakowa, można poczuć się jak w filmie katastroficznym. Ludzi jak na lekarstwo, wszędzie cisza jak makiem zasiał, a z pustych witryn sklepowych bije nieprzenikniona ciemność. Idąc wzdłuż Grodzkiej, Floriańskiej czy Szewskiej, 1 lokal na 10 jest otwarty. Apteka, bank, sklep z pamiątkami albo z odzieżą ekskluzywną. Wszystko inne jest zamknięte na cztery spusty. A brak ludzi na ulicach równa się brakowi klientów. Nawet tych stałych.
- Nasze klientki wiedzą o wszystkich procedurach, które wprowadziliśmy w związku z epidemią – mówi kierowniczka sklepu z luksusową odzieżą na Grodzkiej, „Caterina” – Poinformowaliśmy je o wszystkich środkach ostrożności i częstej dezynfekcji. Ale one boją się przychodzić mimo to.
Butiki z ekskluzywnymi ubraniami, drogą biżuterią czy buddyjskimi akcesoriami mają swoją określoną grupę docelową i nie jest ona tak liczna, jak na przykład McDonald’s czy popularnych sieciówek. Dlatego też w takich lokalach raczej nie ma tłumów, zatem są otwarte. Jeszcze.
- Jeśli sytuacja się nie zmieni, a nic nie wskazuje na to, aby to nastąpiło, prawdopodobnie też podejmiemy decyzję o zamknięciu sklepu. Ratuje nas tylko sprzedaż online, bo na ten moment skutki całej tej sytuacji są opłakane – dodaje kierowniczka „Cateriny”.
,,Czynsz trzeba zapłacić"
Drugą kategorią lokali, które próbują stawić czoła epidemii, są sklepy z pamiątkami.
- Brak sprzedaży. Brak dochodów. Czekamy tylko dlatego, że czynsz trzeba zapłacić – wyznaje właścicielka sklepu „Krakuska” na ul. Szewskiej. Razem z drugą właścicielką stoją na warcie zamiast pracowników. Tylko że nawet nie ma komu sprzedawać. Po ulicach krzątają się pojedyncze osoby, głównie obcokrajowcy, ale nawet oni nie kupują.
Całej sytuacji dramatyzmu dodaje widok wewnątrz Sukiennic. Nie ma tam ani klientów, ani sprzedawców, ani asortymentu. Prawie wszystkie stoiska są zamknięte… poza jednym.
- Nie dostaliśmy jeszcze z góry oficjalnej decyzji o zamknięciu – mówi pracownica jedynego czynnego stoiska. – Zamknięcie pozostałych stoisk było prywatną decyzją ich właścicieli. Zostali tylko najodważniejsi. Ja zostałam, bo muszę myśleć o opłaceniu rachunków, ale klientów prawie nie ma.
Śmierć dla handlu
Poza tym czynne są apteki, ale lada wydzielona jest czerwoną taśmą. Działają banki, ale wpuszczają tylko kilku klientów na raz i w skróconych godzinach otwarcia. Niektóre piekarnie i pączkarnie też są otwarte, ale obsługują albo tylko przez okienko, albo maksymalnie trzech klientów i przyjmują tylko płatności kartą. W skrócie – handel ginie.
- Epidemia koronawirusa może zabić biznes – stwierdza kierowniczka sklepu z odzieżą. – Nawet jeśli sytuacja się uspokoi, to mentalność ludzi całkowicie się zmieni. Będą się bać wychodzić i kupować. Skutki epidemii, zaleceń rządu, tego, co dzieje się wokół, nie będą trwały tylko dwa tygodnie. Firmy będą musiały się mierzyć z konsekwencjami o wiele dłużej – dodaje.
Nikt nie zarabia. Na rynku jest więcej gołębi niż homo sapiens. Zniknęli nawet ludzie z ulotkami. Wirus sprawił, że ulice Krakowa zmieniły się nie do poznania. Jedyną oznaką normalności jest grany co godzinę hejnał mariacki.
