Wysiadam z pociągu na dworcu w Tarnowie. Trwa tutaj remont. Robotnicy uwijają się w gwarze i skwarze. Ciekawe, kiedy nasz "Główny" zyska nowe, mniej zapyziałe oblicze? Jadę w kierunku Rynku. Po drodze mijam sklepy, gdzie wszystko jest za 5, 4, a nawet 2,5 zł. Raj dla konsumenta. W brzuchu burczy, bo śniadania nie jadłem. Obwarzanki takie jak w Krakowie, więc szukam czegoś ciekawszego. W kawiarni przy ul. Krakowskiej piję kawę i jem, uwaga, bułkę z wątróbką!
Ech, być jak Tarnowski
Już po godzinnej przejażdżce po Tarnowie wyrobiłem sobie o nim zdanie. To miasto znienawidzonych przez rowerzystów kocich łbów. Może jestem niesprawiedliwy, ale zwalę to na męczący upał. Brakowało dla ochłody choćby małego wietrzyku. Towarzyszył mi jedynie powiew historii. Od rozstawionych po mieście wystaw dotyczących hetmana Jana Tarnowskiego, przez ruiny zamku na Górze Św. Marcina, po mijane na trasie cmentarze poległych w I wojnie światowej
Zjeżdżam na deptak prowadzący do Rynku. Rower telepie się na kocich łbach, a mój mózg obija się o wewnętrzną stronę czaszki. Na Rynku w oczy rzucają się piękne, kolorowe kamienice i ratusz. W fontannach przypominających studnie syczy woda wypluwana przez płaskorzeźby przedstawiające ludzkie twarze. Widzę, że tarnowianie to nieźli balangowicze. W jednej z fontann pływa damska bluzka, butelka po wódce i prezerwatywa.
Pod pobliskim muzeum oglądam wystawę na chwałę hetmana Jana Tarnowskiego. Zuch! Pod Obertynem w 1531 mając zaledwie 6 tys. chłopa porządnie zlał 20 tys. Mołdawian. Pierwszy saper Rzeczypospolitej. Nałogowo minował wrogie twierdze. Bitny jegomość, ale nic dziwnego, skoro dziadkiem jego matki był sam Zawisza Czarny.
Z zamku zostały ruiny
Kręcę się po wąskich, przytulnych uliczkach. Mijam pozostałości starej synagogi i wyjeżdżam z centrum w kierunku Skrzyszowa. Podjazd nie jest zbyt trudny. Po drodzę można obejrzeć pałac rodziny Sanguszków.
W Skrzyszowie skręcam na południe i kieruje się na Górę Św. Marcina. Tutaj już trzeba mocniej pocisnąć ciżemkami po pedałach. Dojeżdżam do Zawady. Jadę na północ mijając stary drewniany kościółek. W końcu docieram do ruin zamku. Ostał się jeno kamień na kamieniu, więc trudno popaść w zachwyt. Lepiej skupić się na widoku na Tarnów. Trochę straszą blokowiska w tle miasta.
Wracam znów pod kościółek. Gdy sprawdzam mapę, trąbi na mnie królowa szos. Spokojnie mogła mnie objechać, ale musi się wykazać. Pruję ostro na Łękawkę. Gdy kończy się asfaltowa droga, jadę polami. Praca na roli w toku. Jedni kombajnami, inni ręcznie. W Łękawce zaczyna się ostry podjazd pod Słoną Górę. Widać stąd całą okolicę. Na szczycie w lesie skryte są trzy cmentarze z okresu I wojny światowej. Leżą tu zarówno Rosjanie, jak i żołnierze armii austro-węgierskiej, w tym Polacy.
Złodzieje kur
Zjeżdżam na Piotrkowice i Łowczów. Pełno tablic "zakaz wysypywania śmieci". Szkoda, że w XXI wieku musimy sobie nawzajem przypominać, że nie wolno wywalać ich w lesie czy na podwórku sąsiada. W Łowczowie przy stacji PKP odbijam na Tuchów. Podjazd jest tak stromy, że łydki chcą mi eksplodować. Później robi się lżej.
Tuchów. Przyjemna mieścina z małym ryneczkiem. Choć z różowym ratuszem trochę przesadzili. Podjeżdżam pod okazałe sanktuarium. Podsłuchuję rozmowę dwóch księży. Jeden mówi, że kiedyś na rowerze dojechał do Fatimy. Przy nim wypadam blado, mimo opalenizny.
Ruszam z Tuchowa na zachód. Pnę się do Meszny Opackiej. Ciężko. Zastrzyku energii dostaję mijając dziewczyny grabiące siano na polu. Wszystkie cztery w plażowych strojach. Ale popisywanie się przed białogłowami idzie mi coraz gorzej, proporcjonalnie do wyostrzania się stoku.
W Mesznej w sklepie afera. Chyba pół wsi się tutaj zebrało. Słucham popijając oranżadę. Ktoś nocami kradnie kury. Zabija je na drodze i ucieka z łupem. Są już podejrzani. - Dopóki się się wprowadzili, nic nie ginęło - mówi jedna kobieta. Kryminał jak z Agaty Christie.
Miejsce bitwy
Docieram do lasu, gdzie mijam spacerującą rodzinkę. Nie pierwszą w moich wojażach. Miastową familię od razu idzie rozpoznać. On ubrany w spodnie moro, w oficerskich butach i kapeluszu jak żołnierz z Iraku. Przy pasie dźwięczy menażka. Wyznacza tempo. Ona zziajana człapie w pantofelkach. Czerwona na twarzy nie przyznaje, że jej ciężko. Wytrzyma. Myśli o tym, jak będzie chwalić się koleżankom u fryzjera, że zdobyła Mount Everest.
Dzieci występują w dwóch fazach. Na początku wyprawy biegają radośnie z kijaszkiem ścinając pokrzywy lub mlecze. Później jednak uwieszone ze zmęczenia u nogawki ojca przeżywają syndrom osła z filmu ,,Shrek" co chwila rzucając błagalne "daleko jeszcze?"
Docieram na wzgórze Kopaliny. Tutaj znajduje się największy z wojennych cmentarzy na trasie. Przy kaplicy powiewa polska flaga. Leżą tu polegli w bitwie pod Łowczówkiem. Ze wzgórza zjeżdżam leśnym szlakiem do Pleśnej.
Walczę. Trasa wiedzie ostro w dół przez wąwóz. Koła do połowy grzęzną w błocie i liściach. Wpadające w szprychy patyki pękają z trzaskiem. Mimo to i tak muszę trzymać hamulec. Jest bardzo stromo. Tyłek wypinam w tył dla równowagi. Inaczej polecę na pysk i będzie ziaziu.
Z Pleśnej podjazd pod górę do Szczepanowic. Chłop wypala łąkę. Dusi mnie gęsty dym. Uciekam puszczając się ostro w dół. W końcu długi zjazd. Wiatr we włosach, a muszki między wyszczerzonymi z radości zębami. Na serpentynach trzeba uważać Zakręty ostre. Przed Tarnowem raz w górę, raz w dół. Znów ul. Krakowska. Długa jak kiełbasa.