Spotkanie "pod Adasiem" to nie wymysł naszych czasów. Tyle że przed stu laty miejsce to pełniło rolę pośredniaka. Pod pomnikiem Mickiewicza spotykały się dziewczyny, które przybyły do Krakowa na służbę. Na ten swoisty targ przychodziły więc krakowskie mieszczki, by wybrać pannę służącą.
Jak można było zostać panną służącą
Elżbiety babcia, Karolcia, przybyła do Krakowa spod Rudawy i w towarzystwie ciotki udała się na Rynek. W to samo miejsce i o tej samej porze przybyła zasobna mieszczka z córką - młodą mężatką, która potrzebowała służącej. Matka zdecydowała o wyborze nastoletniej Karolci. Wiele razy później musiała jeszcze wspierać córkę, która wobec braku doświadczenia wciąż wysyłała sługę do mieszkającej parę ulic dalej matki, po radę, jak coś ugotować. To nie była epoka telefonów.
- Nie było tak, że sługi nikt nie szanował. Wiele zależało od domu, w którym pracowała, od kultury chlebodawców - uważa etnolog Alicja Małeta z Muzeum Etnograficznego.
Na pewno panna służąca wnosiła do krakowskiego domu praktyczne myślenie, zaradność i proste obejście. Z czasem nabierała ogłady, zrzucała wiejski strój. To ona dopasowywała się do miejskich standardów, choć bywało - co znamy choćby z literatury - że fascynowała miejskich panów urodą i właśnie prostym obejściem.
Na przełomie XIX i XX wieku liczni artyści brali za żony wiejskie panny, niekoniecznie gospodarskie córy. Przed zamążpójściem sługą była żona Stanisława Wyspiańskiego. Wesele Lucjana Rydla z chłopką przeszło do historii dzięki literackiemu przekazowi Wyspiańskiego. Wcześniej malarz Włodzimierz Tetmajer uszczęśliwił siostrę Jagusi Rydlowej. A gdy panicz "zapomniał się" ze sługą, odprawiano ją z mieszczańskiego domu, dołączając finansową rekompensatę.
Jak Wikta rządziła swym państwem
Z Wiktą, służącą w domu Seweryna Udzieli, który przed 99 laty założył w Krakowie Muzeum Etnograficzne, państwo bardzo się liczyli. Wprawdzie, gdy jako nastoletnia dziewczyna z dwoma klasami szkoły zimowej przybyła około 1924 roku ze wsi na służbę, musiała się nauczyć miejskiego gotowania i paru nieznanych wiejskiej dziewczynie rzeczy, ale już po kilku latach była w domu osobą na tyle wpływową, że na plac chodziła tylko po mięso i zieleninę (cięższe zakupy przynosił dostawca), a gdy do podgórskiego mieszkania przybyła niańka do dzieci, zdecydowała, że ta ma zbyt mało pracy, więc powinna jej pomagać w domu. Wprawdzie spała w kuchni, ale podczas świąt siadała przy stole razem z domownikami.
- Wikta była harda i charakterna - opowiada Zofia Sulikowska-Zegan, wnuczka Udzieli.
Służąca wolne sobotnie popołudnia spędzała w kościele i na spacerze z innymi pannami służącymi, gdzie zapewne nieśmiało - był to przecież dopiero początek XX wieku - nawiązywały kontakty z kawalerami. Marzeniem większości panien, które przybyły do miasta na służbę, było bowiem zamążpójście i Wikta w końcu wyszła za stolarza, który miał w Krakowie swój zakład. Jednak długo się temu opierała.
- Mówiła, że ułoży sobie życie, jak już zamknie oczy swojemu panu, do którego bardzo się przywiązała podczas kilkunastoletniej służby. I tak się też stało - wspomina wnuczka Seweryna Udzieli.
Inteligencki dom, w którym miejskiego szlifu nabierała Wikta, był wyjątkowo przychylny dziewczynie ze wsi. Pewnie nie wszystkie krakowskie panie poświęcały sługom czas na naukę czytania (Wikta chciała się uczyć na książeczce do nabożeństwa), czy kupowały w upominku te ubrania, które dziewczyny same sobie wybrały. A Wikta wybierała stroje miejskie i szybko obcięła warkocz. Z kolei dla zafascynowanego etnografią Seweryna Udzieli była w pewnym sensie konsultantem.
- Wikta długo nie rozumiała pracy Udzieli, bo co tu niby niezwykłego w przedmiotach, których używało się w jej podkrakowskim domu. Dopiero gdy pokazał jej swoje zbiory i wyjaśnił ich wagę dla narodowej kultury, poczuła się dowartościowana. Toteż gdy pewnego razu na targu odbywającym się na Rynku Podgórskim zobaczyła kobietę w najpiękniejszym jej zdaniem gorsecie, poleciła jej przyjść do mieszkania Udzielów i pokazać się swemu panu - mówi Alicja Małeta.
Charakterna Wikta, która szybko oduczyła się mówić gwarą, doprowadziła też do zmiany oblicz lalek (były nie dość ładne) w strojach krakowskich, które muzeum dyrektora Udzieli przygotowało na wystawę w Tokio. Fakt, że na wystawę wysyłano model orszaku weselnego, świadczył też o modzie, przynajmniej w Krakowie, na ludowość.
Jak urzędnik Hickel ukochał Zalipie
Zdarzało się, że ta moda docierała do miasta wraz z przybyciem mieszkańców wsi. Urzędnik Władysław Hickel, na początku XX wieku, zobaczył w izbie służącego dwie makaty na szarym papierze, powstałe na Powiślu Dąbrowskim. W ten sposób zainteresował się malowanymi chatami z Zalipia i sąsiednich wsi, gdzie pierwotnie malowano wyłącznie piece, pułapy i obramienia okien tylko w domach bogatszych gospodarzy. Hickel, który napisał do "Ludu" artykuł o tej liczącej zaledwie kilka lat twórczości, wizje stylizowanych kwiatów wywodził z inspiracji hafciarskich i malowideł z pobliskiego kościoła.
Apetyty kolekcjonerskie krakowian na zalipiańskie wzory wzrosły po wystawie sztuki ludowej, która potem została powtórzona w Warszawie. Swoje zbiory makat, liczące kilkaset sztuk, Hickel zdeponował w krakowskich muzeach, w końcu trafiły do Muzeum Etnograficznego.
Ciekawe, że o ile przybysze ze wsi po pewnym czasie chętnie przejmowali miejskie zwyczaje, krakowianie traktowali strój krakowski z wielką atencją, jako odzienie odświętne, narodowe. Chętnie przebierali się w niego podczas ślubów i balów karnawałowych.
- Od czasów kościuszkowskich sukmana była wyznacznikiem patriotyzmu - mówi etnolog Elżbieta Pobiegły, która przywołuje również przykład stosowanej już od XIX wieku stylizacji kostiumu, która miała im przydać malowniczości. Oto bogaci krakowianie ubierali swoich stangretów w strój krakowski, zamiast liberii. Tyle że były to sukmany z dużymi haftowanymi kołnierzami, jakich nie nosili chłopi.
Przedstawiają to liczne zdjęcia, przechowywane w domach prywatnych i muzealnych zbiorach. Na innych niańki w gorsetach pchają wózek z dzieckiem, na kolejnych panny służące niosą podczas procesji feretron - obustronnie malowany obraz lub figurę religijną. Jeśli mieszczanie brali ślub w stroju krakowskim, do dobrego tonu należało się w nim sfotografować.
Analfabetyzm był tym, co najczęściej młode wiejskie dziewczyny - prócz węzełka ze skromnym dobytkiem - przywoziły do miasta. W 1914 roku aż 40 proc. ludności Galicji było analfabetami. Jeśli trafiały do inteligenckich domów, zwykle uczono je tam czytać i pisać, a to już była szansa na awans społeczny.
Jak Karolcia dzieci ratowała
Jednak nie brakowało i takich sytuacji, gdy to państwo zawdzięczali coś słudze.
Niemało dziewcząt służyło przed wojną w bogatych żydowskich domach. Niektóre z nich, a wszystkie były żarliwymi katoliczkami, narzuciły sobie "misję nawrócenia" dzieci, którymi się opiekowały. Często uczyły je modlitw, które tak bardzo przydały się podczas wojny, bo zaświadczały o polskości i ratowały życie.
W 1934 roku urodziwa Karolcia z domu Bober, panna z dzieckiem, wyruszyła na służbę z Witanowic. Podjęła pracę u bogatych Żydów Hochheiserów, którzy mieli kamienicę przy Szerokiej. Pewnie zżyła się z tą mającą trójkę dzieci rodziną, skoro jeździli do jej rodzinnej wsi na letnisko. Pan zginął w pierwszych dniach wojny. Gdy reszta rodziny trafiła do getta, Karolcia starała się ich stamtąd wyciągnąć, ale udało się tylko dwójkę młodszych dzieci. Podczas okupacji - narażając życie swoje i rodziny, a także próbując przechytrzyć sąsiadów szykujących zagładę dzieci - przechowywała w Witanowicach 6-letniego Samusia i 7-letnią Salusię, których nazywano Stasiem i Basią.
Po wojnie dawna służąca adoptowała je. Mieszkali wraz z synem Edkiem - owocem miłości z ziemianinem z Lgoty - w nowohuckim bloku, choć na wsi mówiono, że w kamienicy Hochheiserów, która wszak legła w gruzach. Z trudem sama utrzymywała rodzinę, gdyż kierowca Sapeta, za którego wyszła za mąż, zginął w czasie wojny. Ostatnie ćwierćwiecze mama Karolcia spędziła u Basi, która wyemigrowała do Kopenhagi. Zmarła mając 99 lat i 7 miesięcy.
- Lepszej mamy nie potrafię sobie wyobrazić - mówiła mi przed kilku laty Barbara Ż.
Jak to było z Nową Hutą
Nowa Huta, jak powiadają krakowianie, powstała po to, by zmienić charakter starego, konserwatywnego Krakowa. Do budowy kombinatu napływali ludzie z Kresów i tych regionów, gdzie trudno było o pracę. Głównie mieszkańców wsi, stąd później krążyły legendy o tym, jak to hodują kury na balkonie, a świnki w wannie. Bez wątpienia jednak dla wielu junaków budujących Nową Hutę możliwość zamieszkania w powstającym mieście była awansem cywilizacyjnym.
Nowa Huta, która powstawała na terenie 30 wsi i przysiółków, musiała się jednak też zmierzyć z żywiołem buntu i niezgody. Ludzie, od których ojcowiznę wykupywano za bezcen, wbrew ich woli, nie akceptowali awansu na mieszczan. Była za to z niego zadowolona okoliczna wiejska biedota.
- Gospodarze wcale nie chcieli zmian. Czuli, że świat się im zawalił. Ten bunt i żal przeszedł na młode pokolenie, tworzące dziś, w 60 lat po powstaniu Nowej Huty, stowarzyszenia przyjaciół, na przykład Pleszowa i Łuczanowic, które zresztą w odróżnieniu od wsi przekształconych w blokowiska, zachowały dawną zabudowę - mówi Maria Lempert, kierująca nowohuckim oddziałem Muzeum Miasta Krakowa.
W okolicznych wsiach wciąż można obserwować atencję, z jaką miejscowi traktują krakowski strój i pielęgnują obyczaje, choć funkcjonujące jeszcze w Krakowie nieliczne grupy kolędnicze wywodzą się z Krowodrzy i Zwierzyńca - wcześniej wsi, które po przyłączeniu do miasta zmieniały jego oblicze.
Napływowi nowohucianie już w pierwszym pokoleniu potrafili zmienić przyzwyczajenia na miejskie. Zaczęli wygodnie mieszkać. Architektura, zwłaszcza pierwszych osiedli, wyposażonych w oryginalne przestrzennie klatki schodowe, była idealnym miejscem dla życia społecznego.
- Nowohucianie są zadziorni i aktywni, gdyż wierzą, że w mieście coś od nich zależy - uważa Maria Lempart.
I tej umiejętności mogliby się od nich nauczyć mieszkańcy innych dzielnic Krakowa. Tak, jak kiedyś panny służące uczyły się od swoich pań czytać, a krakowskie panie od sług zaradności.
Kraków nie jest monolitem. Gdy pytać dziś przybysza, co go odstręcza od grodu Kraka, mówi o braku akceptacji, której doświadcza, że długo musi pracować, aż zostanie uznany za swojego. Wydaje się, że jednak panny służące i junacy mieli łatwiej.