https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jakub Błaszczykowski: Jarek Królewski jest frontmanem, ale to nie znaczy, że mnie w Wiśle nie ma

Bartosz Karcz
Sylwia Dąbrowa
Z Jakubem Błaszczykowskim porozmawialiśmy o jego wspomnieniach związanych z Leo Beenhakkerem, o Wiśle Kraków i wsparciu, jakiego udzielił w wyborach na prezesa Małopolskiego Związku Piłki Nożnej Adamowi Kokoszce.

- Ostatnio miał pan okazję sprawdzić się w innej dyscyplinie sportu niż piłka nożna, wziął pan udział w charytatywnym meczu rugby w Krakowie dla chorego 11-letniego Kuby. Jakie wrażenia?

- Tak, jak mówiłem już zaraz po tym meczu, to szkoda, że tak krótko... Cel był szczytny, więc cieszę się, że mogliśmy pomóc. To było najważniejsze. A przy okazji była to dla nas dobra zabawa. Nie spodziewałem się jeszcze w czasie kariery piłkarskiej, że przyjdzie mi po jej zakończeniu uprawiać inne dyscypliny sportu, a tym bardziej rugby. Jeszcze raz chciałbym jednak podkreślić, że nie to było najważniejsze. Najważniejszy był cel tego towarzyskiego meczu i wszyscy cieszyliśmy się, że swoją obecnością możemy komuś pomóc.

- Fakt, że wziął pan udział w tym meczu oznacza, że ze zdrowiem wszystko jest w porządku? Może pan uprawiać sport amatorsko?

- Nie wygląda to źle. Problem nie polega dzisiaj na tym, że nie mogę uprawiać sportu, co bardziej na tym, że na drugi dzień trudniej się już człowiekowi wstaje. To jednak normalna kolej rzeczy. Nie jestem już wyczynowym sportowcem, nie trenuję na co dzień, jak zawodowiec, więc organizm odzwyczaił się już trochę od dużego wysiłku.

- W czerwcu na Stadionie Śląskim reprezentacja Polski oldbojów ma zagrać z Brazylią. Dostał pan powołanie od trenera Adama Nawałki, który poprowadzi polską kadrę?

- Rozmawiałem niedawno z trenerem na ten temat. Szykuje się kolejna fajna rzecz. Dla nas byłych sportowców będzie to okazja, żeby przypomnieć się trochę kibicom. Pobiegać po boisku i zrobić coś dla swojego organizmu. Będzie okazja, żeby znów poczuć tę specyficzną adrenalinę, której po zakończeniu kariery trochę brakuje. To też będzie dla nas pozytywny aspekt tego wydarzenia.

- Skoro jesteśmy przy temacie reprezentacji, niedawno dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci Leo Beenhakkera. To był trener naszej kadry, pod kierunkiem którego miał pan okazję grać. Jak wspomina pan Holendra jako szkoleniowca, ale też człowieka? To był czas, gdy przyszły sukcesy i pozytywna zmiana postrzegania reprezentacji. Pan też tak wspomina?

- Oczywiście, że tak. Miałem ogromną przyjemność współpracować z trenerem Leo Beenhakkerem, a przypomnę, że był to dla mnie tak naprawdę wciąż początek kariery piłkarskiej. Był to człowiek, któremu dużo zawdzięczam. Zaufał mi i otoczył taką prawdziwą opieką w tej kadrze. Wyglądało to tak, jak powinno w przypadku młodego zawodnika. Dlatego zawsze wypowiadałem się i zawsze będę wypowiadał o trenerze Beenhakkerze w samych superlatywach. Myślę, że koledzy, z którymi wówczas grałem, powiedzą to samo. To był fachowiec najwyższej klasy, a do tego znakomity człowiek, duża osobowość. Posiadał ogromne doświadczenie trenerskie i potrafił to przełożyć na to, jak tamta kadra wyglądała. Zrobiliśmy pierwszy w historii awans na mistrzostwa Europy, a przecież grupa wtedy nie była łatwa. Piłkarze z Polski nie byli w tamtym okresie postrzegani jako ci, którzy mogą odgrywać znaczące role w zagranicznych klubach. Po okresie pracy Leo Beenhakkera w naszym kraju dużo się jednak zmieniło zarówno w podejściu do polskich zawodników, jak i w naszych głowach. Zaczęliśmy wierzyć w siebie, zaczęliśmy wierzyć, że możemy grać na naprawdę wysokim poziomie.

- Chce pan powiedzieć, że Leo Beenhakker otworzył was, sprawił, że strona mentalna stała się mocniejsza, co pozwoliło wam się rozwinąć zarówno na poziomie reprezentacyjnym, ale również w klubach?

- Zacząłbym od samego początku tamtych eliminacji. Zaczęliśmy od nieudanego meczu w Bydgoszczy z Finlandią, który przegraliśmy 1:3. Zagrałem wtedy słabo. Leo Beenhakker pokazał wtedy, co znaczy umiejętność bycia prawdziwym trenerem. Dał mi duże wsparcie po tamtym meczu. Powtarzał mi, że widzi we mnie ogromny potencjał. Byłem mocno zaskoczony takim jego podejściem, ale jednocześnie wzbudziło to we mnie poczucie wdzięczności do niego. Człowiek czuł, że musi zrobić jeszcze więcej na boisku w kolejnych meczach, że musi odpłacić trenerowi za to zaufanie. Początek eliminacji nie był dla nas wtedy dobry. Kilka dni później w Warszawie zremisowaliśmy z Serbią 1:1. Trener Beenhakker powtarzał nam jednak wtedy, że trzeba zachować spokój i że jest jeszcze wiele meczów do rozegrania i dużo punktów do zdobycia. Mówił w sumie oczywiste rzeczy, ale to działało. Takie, że każdy mecz zaczyna się od 0:0, że każdy można wygrać, bo mamy duże możliwości. Szybko za tymi słowami poszedł wynik, a to jest w piłce nożnej coś, co uwiarygadnia trenera. To uczyło nas, jak ważna w sporcie jest psychika, odpowiednie nastawianie, wiara w siebie. Uświadamialiśmy sobie, że nie ma co stawiać przed sobą granic.

- Pan później funkcjonował w bardzo dużej piłce, na najwyższym światowym poziomie. Miał pan okazję pracować z wieloma trenerami. Leo Beenhakkera umieściłby pan w gronie tych największych?

- Z reguły nie oceniam w tych kategoriach trenerów, z którymi pracowałem, bo z perspektywy czasu wiem, że każdy z nich dał mi dużo. Każdy z nich czegoś mnie nauczył. I nawet nie chodzi o to czy były to rzeczy pozytywne czy negatywne, bo ze wszystkiego można wyciągnąć lekcję dla siebie. Nie chcę porównywać trenerów, z którymi pracowałem, zestawiać ich w jakichś klasyfikacjach. Podchodzę do wszystkich szkoleniowców, których spotkałem na mojej drodze również jako do ludzi. I jeśli miałbym pod tym kątem mówić o Leo Beenhakkerze, to chciałbym podkreślić, że miał w sobie taką ojcowską wrażliwość w podejściu do zawodników. Czuł świetnie kiedy trzeba mocniej uderzyć pięścią w stół, a kiedy wprost przeciwnie, podejść do zawodnika i nawet w trudnym momencie go pogłaskać. To nie jest łatwa umiejętność, a on to miał.

- Wróćmy na nasze krakowskie podwórko. Wisła walczy o ekstraklasę, ostatnio wygrała cztery mecze z rzędu. Pan jest wciąż jednym z właścicieli „Białej Gwiazdy”. Mało jest pana w mediach, oceniającego to, co się w klubie z ul. Reymonta dzieje, choć wiem, że to nie jest tak, że się pan całkowicie odsunął od klubu i angażuje się w jego życie. To taka strategia, żeby na tym etapie pozostawać nieco w cieniu?

- Jest tak, jak było. To, że obecnie Jarek Królewski jest frontmanem, jest osobą, która jest twarzą tego wszystkiego, to nie znaczy, że mnie w Wiśle nie ma. Myślę jednak, że w komunikacji to po prostu lepiej wygląda, że jedna osoba przekazuje informacje. Mówię tutaj o aspekcie szatni, mówię o tym, co się dzieje w klubie.

- Od strony sportowej, jak się panu obecna Wisła podoba? Wygląda na to, że stała się bardziej pragmatyczna przynajmniej od strony wyników.

- Ostatnie mecze może nie porywały jeśli chodzi o jakość, ale były efektywne, przynosiły zwycięstwa, a w piłce nożnej to jest najważniejsze. Z doświadczenia wiem, że tak naprawdę wszystko jest jeszcze przed nami, dlatego trzeba wstrzymać się z jakimiś ocenami. Na większe wnioski przyjdzie dopiero pora po zakończeniu rozgrywek. Przed Wisłą jeszcze wiele meczów w tym sezonie i nawiązując do tego, co mówiłem wcześniej o kadrze, każdy z tych meczów rozpocznie się od wyniku 0:0 i bez względu na rywala każdy punkt trzeba będzie wywalczyć, wybiegać. Tak to wygląda w każdym zespole. Dlatego dzisiaj trzeba koncentrować się na każdym kolejnym meczu. Traktować je jak finały. Z perspektywy byłego piłkarza mogę powiedzieć, że wybieganie zbyt daleko do przodu nie pomaga, bo jest tyle zmiennych, że nie wiemy jak się wszystko potoczy, a myślenie o zbyt wielu rzeczach powoduje, że człowiek się rozprasza, jego koncentracja na najbliższym celu jest mniejsza. To są szalenie istotne rzeczy szczególnie w meczach, które toczą się na styku.

- Czyli podejście trenera Wisły Mariusza Jopa, który jak mantrę powtarza, że liczy się tylko tu i teraz, tylko najbliższy mecz, to również pańska filozofia?

- Jak najbardziej. Bo to są proste sprawy. Nie rozegrasz najpierw meczu, który masz zaplanowany za dwa tygodnie przed tym, który czeka się za tydzień. Koncentracja na najbliższym celu jest najzdrowsza i najbardziej profesjonalna.

- Był pan wybitnym sportowcem, który zmagał się z urazami, ale pamiętam, że bywało, że zaciskał pan zęby, wychodził na boisko z kontuzją, żeby pomóc drużynie. Wspominam o tym, bo chciałbym zapytać o lidera obecnej Wisły Angela Rodado. Jak pan skomentuje fakt, że postawił na szali swoje zdrowie, nie zdecydował się na operację kontuzjowanego barku, bo woli w tym momencie pomóc drużynie?

- Angel wykazuje się ogromnym poświęceniem i trzeba to bardzo docenić. On prócz tego, że pokazuje często, że jest liderem w szatni, poza boiskiem, to pokazuje przede wszystkim to liderowanie swoją grą. Wszyscy mają poczucie, że można na niego po prostu liczyć. Ma ogromną jakość piłkarską, a jest przy tym wszystkim fajnym, otwartym człowiekiem. Wiem, że nie jest łatwo decydować się na grę z urazem. Sam miałem takie przygody, a chyba najwięcej w Wiśle. Pamiętam, że w meczu z Legią złamałem palec w stopie, ale wyszedłem z tym złamanym palcem na kolejny mecz z Zagłębiem Lubin. Skończyło się tak, że musiałem robić operację, bo palec był już po tym kolejnym meczu kompletnie roztrzaskany. To są jednak takie momenty, gdy człowiek chce pokazać, że mu zależy. Na zespole, na klubie, niekoniecznie najbardziej na swoim interesie. Człowiek jest świadomy ryzyka, ale chęć zwycięstwa w takich przypadkach bywa większa. Dlatego powtórzę jeszcze raz - trzeba bardzo docenić Angela Rodado, ile dzisiaj znaczy dla tego klubu. Cieszmy się, że mamy taka osobę w Wiśle, która prócz tego, że jest świetnym piłkarzem, może być też inspiracją dla wszystkich, jak w życiu się nie poddawać przeciwnościom.

- Jakub Błaszczykowski jako kibic Wisły wierzy, że Angel Rodado poprowadzi ją w tym sezonie do ekstraklasy?

- Wychodzę w swoim życiu z założenia, że lepiej być miło zaskoczonym niż mocno rozczarowanym. Dlatego nie zakładam nic na wyrost, bo jest jeszcze dużo meczów do rozegrania. Są też inne drużyny, które mają swoje ambicje i argumenty boiskowe, żeby aspirować do awansu do ekstraklasy. Moje podejście, choć nie jestem już piłkarzem, pod tym względem się nie zmieniło. Dlatego nie chcę dzisiaj spekulować, co się wydarzy za ponad miesiąc. Chciałbym, żeby Wisłą wygrała następny mecz, a później pomyślimy o kolejnym i tak krok za krokiem.

- Realizuje się pan po zakończeniu kariery na różnych polach. Pańscy koledzy z boiska również. Niedługo w naszym regionie odbędą się wybory na prezesa Małopolskiego Związku Piłki Nożnej i nie jest tajemnicą, że popiera pan w nich swojego kolegę z szatni Wisły Kraków i reprezentacji Polski Adama Kokoszkę. Czym przekonał pana, że może być dobrym prezesem?

- Myślę, że tym, że ma świeże spojrzenie na to, jak mógłby wyglądać taki związek jak MZPN. Nie chcę wychodzić przed szereg i mówić o jego programie, bo to jego rola, żeby go przedstawiał. Dla mnie natomiast ważne jest, żeby w związkowych strukturach nastąpił pewnego rodzaju powiem świeżości. Chodzi o to, żeby pojawili się tam tacy ludzie, jak Adam, którzy mają pomysły, chcą sprawiać, żeby futbol się rozwijał na wielu poziomach. Uważam, że do tego trzeba takich rzeczy jak doświadczenie z piłki, ale też przygotowania merytorycznego. Adam Kokoszka ma te cechy i uważam, że warto mu zaufać. A zaufanie w tym wszystkim jest ważne o tyle, że jeśli chcemy realizować projekty długoterminowe, to na efekty trzeba czasami cierpliwie poczekać, nawet kilka lat. To tak, jak w szkoleniu piłkarzy. Żeby wychować dobrego zawodnika, trzeba żmudnej, wieloletniej pracy. U nas niekiedy zbyt szybko zmienia się koncepcje, a ciągła zmiana nie przynosi wiele dobrego.

- Adam Kokoszka w swoich wypowiedziach podkreśla to doświadczenie boiskowe, o którym pan mówi, ale też fakt, że realizował się w biznesie. To połączenie ma dać mu kwalifikacje do prowadzenia MZPN. Do pana ten argument przemawia?

- To jeden z wielu argumentów za jego kandydaturą na prezesa MZPN. To przede wszystkim młody, ambitny chłopak, który ma wiele pomysłów. To, że ma doświadczenie z boiska, ale też z pracy na stanowiskach kierowniczych czy to w biznesie, ale też w sporcie, to są jego atuty. Ważne jednak żeby miał wsparcie w środowisku na wielu poziomach. To jest istota sprawy, bo jak nie będziemy wszyscy ciągnąć tego wózka w jednym kierunku, to nigdy nie osiągniemy postępu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska