Panie doktorze... Tak należy się do Pana zwracać?
Niekoniecznie, ale popełniłem parę naukowych tytułów. Niektórzy mówią do mnie "panie profesorze", a niektórzy po prostu "panie Januszu". Sugerowałbym to ostatnie.
No tak, bo Pan jest: fizykiem, ekonomistą, informatykiem i chemikiem. A do tego pisarzem. Dość długa lista. Co Pana podkusiło, żeby kształcić się w tak różnych dziedzinach?
Na wszystko mam usprawiedliwienie [śmiech]. Najpierw ukończyłem fizykę na UMK w Toruniu. Następnie przez rok czekałem na etat asystenta, zajmując się informatyką w Ogólnouczelnianym Ośrodku Obliczeniowym. Tam zakochałem się informatyce i już nie chciałam wracać do fizyki. Pojechałem zrobić doktorat do Nowego Jorku.
To tłumaczy fizykę i informatykę. A chemia?
Gdy wróciłem do Polski bronić doktoratu z informatyki, wydawało mi się, że wróciłem tu, by pilnować do muzeum komputerów, których i tak nikt nie chce ukraść, bo to są graty. I wtedy Niemcy z chemicznego Beilstein Institut we Frankfurcie nad Menem zaprosili mnie do siebie, żebym tam pisał dla nich programy komputerowe.
I nauczył się tam Pan chemii?
Na tyle dobrze, żeby stworzyć program, który tłumaczy grafy struktur chemicznych na nomenklaturę chemiczną. Oni zarobili na tym ogromne miliony marek, a ja zyskałem habilitację z chemii. Sama więc pani widzi - życie pisało za mnie scenariusz wszelkich zmian moich naukowych zainteresowań i specjalności...
Mówi się, że informatycy nie potrafią mówić o miłości. A co dopiero pisać!
Skąd pani wie? Ma pani chłopaka informatyka? [śmiech] No tak, informatycy są dziwni, nieco odjechani. Zamknięci w świecie swoich algorytmów. Ale ja nie jestem typowym informatykiem - to nie był mój wybór, mnie do niego zmusiło życie. Dopiero później się tym zafascynowałem. A jeśli chodzi o chemię... miłość to też chemia. Dla pani to dziwne, że mężczyzna o umyśle ścisłym potrafi pisać powieści, prawda?
To raczej rzadko spotykane.
Owszem. Powiem więcej: kiedy moje książki zyskały nagle dużą popularność, mój kolega naukowiec powiedział do mnie: "No, Janusz... ja myślałem, że ty jesteś poważnym człowiekiem, a ty powieści piszesz!".
Czyli koledzy nie zrozumieli tego?
Na szczęście jednak zrozumieli. Ten kolega, który tak mi przygadał, wieczorem, jak wypiliśmy więcej wina, sam się przyznał, że strasznie mi tego zazdrości.
Do księgarni trafiła właśnie książka "Miłość oraz inne dysonanse", którą napisał Pan wspólnie z Rosjanką, Iradą Wownenko. To też o miłości?
To ciekawy projekt, bo chyba nie ma w Polsce autora, który napisałby książkę wspólnie z Rosjanką, a już na pewno nie współczesną książkę. A wiadomo, jakie są stereotypy dotyczące stosunków polsko-rosyjskich.
Nie najlepsze.
No właśnie. Choć tak naprawdę jesteśmy do siebie bardzo podobni. Uwielbiamy się smucić, odurzać, robić rewolucje, po których nie wiemy, co dalej ma nastąpić. Naprawdę mamy z Rosjanami wiele wspólnego.
Ta książka to był Pana pomysł?
Nie, Irady. Irada Wownenko jest 38-letnią, bardzo atrakcyjną mieszkanką Petersburga, magistrem germanistyki i doktorem kulturoznawstwa, matką dwóch synów. Wcześniej opublikowała dwie powieści i trzy bajki dla dzieci o Petersburgu. Pewnego wieczoru, trzy lata temu, Irada przyszła na spotkanie ze mną w jednej z księgarni na najpiękniejszej ulicy świata, czyli Newskim Prospekcie w Petersburgu. Po spotkaniu, na którym zachowywała się jak zwykły czytelnik, podeszła do mnie i zapytała wprost: "Czy napisałbyś ze mną książkę?".
Pewnie urzekło to Pana.
I tak, i nie. Najbardziej kuszące było połączenie jej rosyjskości z moją polskością. To mnie chyba skusiło. Z drugiej strony pisanie z kimś wymaga oddania części intymności. Bo pisanie książki, przynajmniej dla mnie, to wydarzenie niezwykle osobiste.
Jak to wasze wspólne pisanie wyglądało?
Każdy z nas odpowiadał za "swojego" bohatera. Ja za Polaka, mieszkańca Berlina, ona - za bohaterkę mieszkającą w Moskwie. Duża część wątków tych dwojga bohaterów rozgrywa się niezależnie od siebie, w pewnym momencie książki "zbliżamy" ich do siebie. Długo więc mogliśmy z pisać bez ścisłej współpracy. Ja po polsku, ona - po rosyjsku. Bo ja tylko po polsku potrafię pisać o miłości, a Irada - tylko po rosyjsku.
Ale ci bohaterowie w końcu się spotykają.
I ta część książki była dla nas znacznie trudniejsza. Wtedy zaczęliśmy z Iradą intensywnie rozmawiać na Skypie, wysyłać e-maile. Musieliśmy też się spotykać. Irada była w Niemczech trzy razy, ja trzy razy w Petersburgu. Zamykaliśmy się w pokoju hotelowym i pracowaliśmy. Ale nie polegało to na tym, że razem pisaliśmy, każdy na swoim komputerze. Po prostu dużo rozmawialiśmy, planowaliśmy wątki, konstruowaliśmy losy postaci. Ona pytała mnie, dlaczego mój bohater tak postąpił, a ja jej to tłumaczyłem - zatem ona dowiedziała się trochę więcej o mężczyznach. A ja jeszcze więcej o kobietach.
To chyba bardziej pracochłonne niż w przypadku pisania "samodzielnej" książki?
Zdecydowanie tak. Wymaga większego nakładu pracy, uważności i cierpliwości. Poza tym wspólne pisanie oznacza kompromis. Na dodatek pomiędzy nami musiał być ulokowany tłumacz. Fragmenty Irady nie były tłumaczone, bo dość biegle znam rosyjski. Ale moje fragmenty, zanim trafiły do komputera Irady, musiały być tłumaczone z polskiego na rosyjski.
Pan wspomniał o utracie intymności pisania. Co przez tę intymność Pan rozumie? Ma Pan swoje rytuały? Gdzie, kiedy, w jakim nastroju Pan pisze?
Różnie. W podróżach, w samolotach, w pociągach. Ale najczęściej w biurze, wieczorami, po pracy. Bardzo często w nocy. Piszę tylko, kiedy ogrania mnie pewien poziom melancholii lub smutku. Często wprowadzam się w ten stan muzyką, poezją i odrobiną czerwonego wina.
A wie Pan wcześniej, co Pan napisze? Czy to wychodzi "w praniu"?
Wiem wcześniej. Zanim zasiądę do pisania, najpier rozpisuję schematy książek - zupełnie jak schematy programów komputerowych. Łączę wątki, projektuję książki, zbieram informacje. Jeśli chodzi o samo zakończenie książki- często sam nie wiem, jakie będzie. Tu zostawiam miejsce na tajemnicę, też dla samego siebie.
"Miłość oraz inne dysonanse" została najpierw wydana w Rosji. Jak została tam przyjęta?
Była na liście bestsellerów. Przez długi czas. Ale jeśli mierzyć ją miarą sukcesu na Wschodzie "Samotności w sieci", to zyskała dużo mniejszą popularność.
Nawet nie chciałam Pana pytać o "Samotność w sieci", ale skoro sam Pan ten temat poruszył... Pan nie uwolni się już od tej książki?
Rzeczywiście - to mój największy sukces. W niektórych rosyjskich księgarniach ta powieść nie schodzi z list bestsellerów od 2005 roku! Tam jest taki zwyczaj, że wydawcy, wznawiając jakąś książkę, za każdym razem ozdabiają ją nową okładką. "Samotność..." ma w Rosji 11 okładek! Sam ich nie poznaję. Również w Rosji bez przerwy od kilku lat wystawiana jest sztuka teatralna na podstawie "Samotności...", znakomita zresztą. Zawsze przy pełnej widowni. Ta książka już teraz żyje własnym życiem.
A nie ma Pan tego sukcesu "Samotności w sieci" trochę dość?
Oczywiście, że mam. "Samotność w sieci" jest dla mnie jak tatuaż. Każdą swoją kolejną książką ja ten tatuaż próbuję z czoła zeskrobać. Gdy ukazała się w Polsce książka "Bikini", to w Warszawie wisiał wielki baner z moim zdjęciem i napisem: nowa powieść autora "Samotności w sieci". Ktoś zapomniał dopisać w ogóle moje nazwisko albo raczej celowo go nie dopisał. Z jednej strony więc przeklinam "Samotność...", bo nie chcę być autorem jednej powieści. Z drugiej zaś strony - gdyby nie "Samotność...", nie rozmawiałbym teraz pewnie z panią.
Rozmawiała Maria Mazurek