- Wszystkie twoje cztery płyty są dostępne w serwisie Spotify. Odpowiada ci taka forma dystrybucji muzyki?
- To bardzo podchwytliwe pytanie. (śmiech) Już dziewięć lat temu, kiedy wydałam swoją pierwszą płytę, zastanawiałam się czy udostępnić ją za darmo do odsłuchu na YouTube’ie. Artystom nagrywającym dla dużych wytwórni nie wolno było tego robić. Ja jednak jako osoba tworząca niezależnie, uznałam, że zależy mi, aby dostęp do mojej muzyki był bezpłatny. To jedna perspektywa i nadal się z nią identyfikuję. Z drugiej jednak strony obecność platform streamingowych zmieniła przez ten czas oblicze świata muzyki. Artyści nadal muszą płacić za realizację nagrań, oprawę graficzną, wydawnictwo płyt, a koszty te wcale nie zmalały. Przychody ze streamingu nie dają możliwości wyrobienia nawet średniej krajowej. Dla dużych nazwisk to nie stanowi problemu, rynek koncertowy zmienił się, sprzedają się stadiony, ludzie ochoczo wspierają artystów chodząc na koncerty. Dla młodych, początkujących to jednak zagwozdka: jak utrzymać się z grania i wydawania muzyki. Serwisy w rodzaju Spotify doprowadziły do spadku sprzedaży fizycznych wydawnictw, ale dały ludziom szerszy dostęp do muzyki z całego świata.
- Dzięki temu możemy posłuchać twojej nowej płyty, która ukazała się tylko w wersji cyfrowej – „Neonova”. To twoje wspólne dzieło z gitarzystką Martą Zalewską. Skąd pomysł na ten duet?
- Znamy się i współpracujemy z Martą od wielu lat. Zaprosiłam ją do projektu „Folk it! Tour”, który zaowocował moją trzecią płytą. Potem nasze ścieżki schodziły się i rozchodziły. Marta działa również solo i w różnych innych projektach. Podczas jednego z naszych spotkań pojawił się pomysł, abyśmy wspólnie spróbowały napisać kilka piosenek. To było na początku zeszłego roku. Ja byłam trochę sceptyczna, bo każda z nas ma dosyć dużo obowiązków, a do tego każda ma swój własny świat. Obawiałam się więc, że może być nam trudno znaleźć wspólną wizję i nie pokłócić się przy okazji. (śmiech)
- I jak poszło?
- Bardzo szybko okazało się, że zainspirowana tym pomysłem, zaczęłam z siebie „wypluwać” kolejne utwory. Wtedy Marta zaproponowała, żebyśmy tak podzieliły pracę, że ja będę komponować nowe piosenki, a ona będzie je aranżować. Wtedy wszystko bardzo szybko się potoczyło: te utwory powstały w przeciągu dwóch tygodni. Nigdy wcześniej mi się tak nie zdarzyło, ja raczej zbierałam piosenki przez lata. Tak narodził się w pełni koncepcyjny zestaw kompozycji, od początku do końca z konkretnym zamysłem. Marta równie szybko poczyniła aranże. W efekcie dwa miesiące od naszego spotkania byłyśmy w studiu i nagrałyśmy w cztery dni bardzo organiczną płytę, opartą na instrumentach akustycznych.
- Jak ci się spodobała praca w duecie z drugą artystką?
- Bardzo lubię pracować z ludźmi. W ostatnich latach otworzyłam się na różne gatunki muzyczne i style pracy. Była więc to dla mnie naturalna kolej rzeczy. To miało się zadziać w moim życiu – i się zadziało. Znana mi była wrażliwość Marty i jej umiejętność aranżowania przypadła mi od razu do gustu. Kiedy wysyłałam jej nagrane w domu demo, byłam zachwycona tym, co mi odsyłała i w pełni zgadzałam się z jej twórczą wizją.
- Połączyła was z Martą miłość do amerykańskiego folku. Co cię pociąga w tej estetyce?
- Sama się zastanawiam. Ostatnio z racji premiery filmu o Bobie Dylanie przypomniałam sobie moje pierwsze starcia z folkiem. W liceum na lekcjach angielskiego nasza wychowawczyni męczyła nas Bobem Dylanem i analizą jego tekstów. Miałam wtedy poczucie, że amerykański folk jest czymś najgorszym na świecie. (śmiech) Byłam w tamtym czasie totalnie wkręcona w muzykę dziewczęcych zespołów z przełomu lat 50. i 60. Bob Dylan ze swoim zawodzeniem i jęczącą gitarą, był więc dla mnie zupełnie nieatrakcyjny. Po latach jednak urzekła mnie prostota tego stylu przekazywania emocji. Tu jest melodia, jest tekst, jest historia, którą chcemy opowiedzieć – i wystarczy tylko akompaniament prostej gitary czy innych akustycznych instrumentów. To właśnie ta naturalność i autentyczność najbardziej do mnie przemówiły.
- „Neonova” zawiera subtelne i nastrojowe piosenki. Co sprawiło, że tym razem miałaś ochotę na takie wyjątkowo stonowane granie?
- Jestem generalnie kojarzona z takim stonowanym graniem. Nie mam w dorobku metalowych albumów. (śmiech) Ale faktycznie, jak pytałam znajomych o wrażenia po przesłuchaniu tej płyty, to spotykałam się często z określeniem, że to „dziewczęcy” album. To mnie zaskoczyło, bo sama nie miałam takiego odczucia. W zamyśle miała to być jeszcze bardziej kameralna płyta – tylko my dwie i gitary. Marta jednak pokusiła się w niektórych miejscach o rozbudowane aranże, niemal całej orkiestry. W takich utworach, jak „Lekkość” czy „Niemiłosny” dużo się dzieje – jest kilka płaszczyzn dźwięków. Ale w nastroju to faktycznie spokojna i kobieca płyta. Na koncertach nie jest to jednak aż tak oczywiste. Staramy się wpuścić słuchaczy w nasz świat, ale pozwalamy sobie na mocniejszą energię. W końcu obie uwielbiamy motocykle i mamy w sobie pewien pazur – to również pobrzmiewa w naszej muzyce.
- Powiedziałaś, że „Neonova” to był od początku koncepcyjny album. To właśnie ta kobiecość jest głównym tematem znajdujących się na nim piosenek?
- Tak. To piosenki zainspirowane naszym babskim spotkaniem. Poruszyło ono we mnie te struny, które odpowiadają za to, jak kobiety odbierają rzeczywistość, jakie mam relacje z moją córką, z mamą i z siostrami. Bo kobiet w moim życiu jest dużo - i to tych ważnych. Szczególnie w ostatnich dwóch latach zagęściła się w nim ilość wspaniałych i inspirujących kobiet. Stąd to motyw przewodni tych piosenek.
- Trudniej się tworzy taką płytę koncepcyjną niż płytę z odrębnymi piosenkami?
- Nie porównuję tego, bo każda płyta to zupełnie inne wyzwanie i wynik innego ładunku emocjonalnego. Nie da się jednoznacznie stwierdzić, że coś jest łatwiejsze, a coś trudniejsze. Tutaj akurat poszło dosyć gładko i szybko. Ale pewnie dlatego, że wiedziałam o czym opowiadać. Przez dłuższy czas nie wydawałam nic nowego, więc trochę nagromadziło się tego, z czego można było w tym momencie skorzystać. Każda płyta jest kamieniem milowym w mojej biografii i osobną historią.
- W serwisie YouTube można obejrzeć teledysk do piosenki „Nic złego”, która promuje ten album. Sama napisałaś do niego scenariusz i wyreżyserowałaś go. To wyraz twej filmowej pasji?
- Tak. Często sobie tworzę w głowie różne obrazy i filmy. Mogłam więc się tutaj zrealizować. Marta mi zaufała i zdecydowała się poddać mojej wizji. Ta opowieść jest więc dokładnie taka, jaką chciałam, żeby była. Mimo, że pomagał mi w jej realizacji wspaniały team operatorów, siedziałam na planie i kadr po kadrze dokładnie analizowałam i montowałam to wideo. Bardzo mi zależało, by zrealizować swój pomysł w najdrobniejszych szczegółach.
- Odwołujesz się w tym teledysku do słynnego filmu „Thelma i Luiza”. Lubisz amerykańskie kino drogi?
- Tak. Kiedyś myślałam sobie, że stworzę płytę do samochodu, który jedzie Route 66, żeby można jej było sobie słuchać na zapętleniu z otwartymi oknami. (śmiech) Ale to jeszcze przede mną. Amerykańskie kino drogi, te obrazy i ta powolność narracji – wszystko to jest mi bardzo bliskie.
- Tym bardziej, że „Thelma i Luiza” opowiada o kobiecej relacji.
- Oczywiście nie jest to jakaś kalka. Pewne obrazy po prostu zapadają nam w pamięć i kiedy potem chcemy o czymś opowiedzieć, to same do nas wracają. Dużo było takich filmów o nietypowej relacji między dwoma kobietami. Stąd opowiadając podobną historię, trudno się było do nich nie odwołać.

- Podobno masz już w pełni gotową kolejną płytę solową. Co to będzie?
- Ciężko mi jeszcze o tym opowiadać. Obecnie jestem w trakcie zamykania tego albumu. Dopiero, kiedy będzie gotowy do realizacji, to wtedy będzie mi łatwiej o nim mówić. Na razie zrealizowałam jakieś 80 procent całości. To praca, która toczy się już od jakiegoś czasu i cieszę się, że zmierza ku finałowi.
- Muzycznie to będzie coś w stylu „Neonovej”?
- Nie. Ostatnio ktoś mnie spytał, czy nie myślałam, by tworzyć muzykę, przy której słuchacz mógłby przeżyć prawdziwe katharsis. Pomyślałam wtedy, że od kilku lat tworzę piosenki, które mają ludzi unosić, wspierać, uskrzydlać w tym świecie, w którym mamy wystarczająco dużo problemów. Zawsze wydawało mi się, że takie piosenki mają wręcz efekt terapeutyczny. Na tym więc mi najbardziej zależało. Tymczasem nowa płyta opowiada o takim okresie w moim życiu, który nie był łatwy. Powstał więc trochę taki wyciskacz łez. (śmiech) Może dlatego nie mogę jej od paru lat zamknąć. Okazuje się jednak, że ludzie potrzebują takiej muzyki, przy której można się wypłakać i iść dalej. Coś tak głębokiego emocjonalnie może wcale nie pogorszyć stanu depresyjnego, tylko pozwoli na oczyszczenie i pójście na przód. Może uświadomienie sobie tego, pomoże mi sfinalizować ten projekt.
- To już prawie dziesięć lat, od kiedy wystartowałaś jako wokalistka. Jesteś zadowolona z tego, jak rozwija się twoja kariera?
- Rozwija się, jak się rozwija. Staram się dobrze żyć i to, co robię jest tego efektem. Tworzenie muzyki było od lat moim wielkim marzeniem. Swoje pierwsze utwory zaczęłam pisać jeszcze jako dziecko i myślałam, że cudownie byłoby móc je śpiewać ludziom. Ale po swojemu i na swoich zasadach. Dlatego zajęło mi to tyle lat, zanim zdecydowałam się cokolwiek opublikować.
- Od początku postawiłaś na pełną niezależność: sama tworzysz, nagrywasz i wydajesz swoją muzykę. Z czego to wynika?
- Myślę, że wynika to z mojej potrzeby bycia autentyczną. Chcę żeby ludzie mi ufali, bo wiem, że to, co prezentuję jest najwyższej jakości i jest to prawdziwe. Spójrz na moje płyty – właściwie każda jest inna. A to dlatego, że mam dowolność w tym, aby ten swój świat sama organizować. Dzięki temu dostarczam słuchaczom muzykę, na którą jestem gotowa w danym etapie mojego życia. Pracując z dużą wytwórnią, bardzo często artysta tworzy materiał, który ukazuje się dopiero za dwa czy trzy lata. Oczywiście można się w tym odnaleźć, bo wielu wykonawców tak funkcjonuje. Może i nie ma w tym nic złego, ale ja nigdy się na to nie zdecydowałam, bo bardzo cenię swoją wolność. Sama jestem swoim szefem i to jest bardzo uzależniające.
- Nie chcesz mieć żadnego szefa nad sobą – ale od pierwszej drugiej płyty sama jesteś szefową swego zespołu. Jak sobie z tym radzisz?
- Różnie. Nie mam wrodzonego talentu zarządczego. Jestem zodiakalną Rybą, więc wierzę w lekko utopijne wizje tego, że potrafimy stworzyć wspólnotę i jakoś się ze sobą dogadać. To się niestety często nie sprawdza w zespole, bo musi być ktoś, kto nim zarządza. W projekcie Neonova to właśnie Marta jest kierownikiem muzycznym i bardzo mi to odpowiada. Ja się zajmuję komponowaniem i pisaniem tekstów, wydawnictwem, promocją, a ona czuwa nad tym, jak piosenki mają być zaaranżowane i wykonane oraz panuje nad zespołem. To zdrowy podział obowiązków.
- Twoja muzyka jest bardzo różnorodna: od folku, przez swing, po kabaret. Z czego to wynika?
- Miłość do muzyki sprawia, że jest wiele gatunków, które lubię, których słucham i które mnie inspirują. Dlatego płynnie się w nich poruszam.
- Od początku postawiłaś mocno na koncerty. To dlatego, że jako aktorka lubisz występy przed ludźmi?
- Koncert to dla mnie wisienka na torcie wszystkiego, co się z muzyką robi. Uwielbiam proces twórczy pisania piosenek. Nie przepadam natomiast za nagrywaniem w studiu, miksowaniem i tego rodzaju technicznymi kwestiami. Podobnie rzecz się ma z wydawaniem i promowaniem. Wiadomo – to są istotne elementy muzycznej działalności, ale to jest robota. Kocham natomiast koncerty. Dlatego proces powstawania płyty to najpierw wielka radość z tworzenia, potem te mniej przyjemne rzeczy i na koniec spotkanie z ludźmi i przekazanie im tej miłości, od której wszystko się zaczęło. Często piosenki, które piszemy, wiążą się z różnymi okresami naszego życia. I są wśród nich takie, do których niechętnie wracamy lub których nie chcemy rozpamiętywać. Tak jednak bardzo lubię te utwory, że podczas koncertów wkładam w nie pozytywne emocje z tej danej chwili. Dlatego przestają one być dla mnie rozgrzebywaniem złych wspomnień. Muzyka ma dla mnie samej terapeutyczny charakter – uspokaja mnie, ale jest też dużym wydatkiem energetycznym. Zauważyłam to dopiero na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Po każdym koncercie dochodzę do siebie chwilę. To duży wyrzut energii i emocji, ja to oczywiście lubię, ale jednak jest to koszt.
- Mimo to, często po występach rozmawiasz z fanami. Co ci daje taki bliski kontakt ze słuchaczami?
- Już samo to, że moja muzyka mogła wywołać w danej osobie takie emocje, że decyduje się ona przełamać jakieś swoje zawstydzenie, zostać po koncercie, stanąć w kolejce i chwilę porozmawiać czy dostać autograf na płycie, jest dla mnie tak piękne, że chętnie znajduję siły i czas na takie spotkania. Od kiedy zaczęłam występować, świat muzyki bardzo się zmienił. Kiedyś sama przychodziłam do tłoczni i nadzorowałam proces produkcji płyty, a dziś ludzie nawet nie mają gdzie posłuchać fizycznego nośnika, ale nadal kupują płyty, aby je celebrować nawet jako dekorację czy prezent. Pamiętam, że podczas pandemii nie można się było z ludźmi spotykać i brakowało mi tego. Było to dziwne – coś nagle przestało istnieć. Dlatego teraz cieszę się, że znów mamy po koncertach możliwość takich spotkań.
- Twoim znakiem rozpoznawczym stały się ukulele. Jak odkryłaś dla siebie ten instrument?
- Na pewno istotne jest to, że ma on tylko cztery struny. Kiedy się człowiek uczy na nim grać, szybko robi się postępy, co sprawia, iż jest bardzo wynagradzający. Trafiłam na niego przez przypadek. Spodobała mi się też jego wielkość – to, że można ukulele zabrać na drugi koniec świata i mieć poza plecakiem takie małe coś, na którym da się pobrzdąkać siedząc na plaży. Od tego naprawdę się zaczęło – od względów praktycznych. Ale zawsze jest jakiś początek i to był akurat mój. Potem okazało się, że jest to jeden z najczęściej kupowanych instrumentów na świecie. Dzisiaj nie mam wśród swoich znajomych osób, które nie miałyby w domu dla swoich dzieci ukulele. Super, że świat tak się zmienił. Bo ja jestem jeszcze z czasów, kiedy w szkole grało się na flecie. Ukulele jest fajniejszą opcją, bo można przy nim też jednocześnie śpiewać.- Niedawno wróciłaś po dziesięciu latach przerwy na plan filmowy. Co cię skusiło?
- Skusiła mnie propozycja roli w filmie „Pojedynek” oraz reżyser Łukasz Palkowski. Pracowałam z nim wiele lat temu i bardzo dobrze wspominam tamten czas. Łukasz wybrał mnie do tej roli, a kiedy dostałam telefon z propozycją, byłam gotowa, by wrócić na plan filmowy. Nie mogę też nie wspomnieć o scenariuszu, który mnie urzekł oraz o postaci mojej bohaterki – Janiny Lewandowskiej, polskiej pilotki, jedynej kobiety w obozie jeńców z czasów II wojny światowej. Kobiety silnej, niezależnej i spajającej ten „małpi gaj” polskich oficerów, przetrzymywanych w ośrodku osamotnienia. Dziesięć lat temu postanowiłam dać sobie przerwę na oddech od aktorstwa, ale założyłam, że jeśli trafi mi się historia, która mnie poruszy, to zdecyduję się wrócić. I tak właśnie się wydarzyło. Prywatnie jestem mamą małej córeczki, więc wczesne rodzicielstwo i koncertowanie to już było w moim życiu bardzo dużo. Muzyka i macierzyństwo wypełniały całkowicie mój świat. Teraz córka podrosła, zrobiła się więc przestrzeń na coś innego. Minęło dziesięć lat, dużo przeżyłam i dziś mogę zaproponować od siebie jako aktorka coś bardziej dojrzałego emocjonalnie czy życiowo.
- Jak się odnalazłaś przed kamerą po tak długiej przerwie?
- Na planie było cudownie. Wspaniale było spotkać się z aktorami, których znam z ekranu i od lat podziwiam – Jakubem Gierszałem, Bogusławem Lindą, Wojtkiem Mecwaldowskim. Po latach od wspólnej pracy przy filmie „Jutro idziemy do kina” w reżyserii Michała Kwiecińskiego, połączyliśmy siły również z Antkiem Pawlickim. Fascynujące było podglądanie Piotrka Sobocińskiego przy jego pracy operatorskiej. Była to więc dla mnie niesamowita nobilitacja i przygoda.
- Chcesz dalej grać?
- Czuję, że to dopiero początek. Jestem gotowa na to, co przyniesie przyszłość.