Dyskusja wybuchła po tym, jak ktoś udowodnił, że programów edukacyjnych w publicznej telewizji w ogóle nie ma, że znaleźć takie można jedynie w kanałach tematycznych stacji komercyjnych oraz że tam wszystko zostało zdominowane przez edukację rozrywkową, zwaną z angielska edutainment.
Są tam organizowane różne widowiska, w których celebryci w towarzystwie chętnych badaczy i na oczach zadowolonej publiki rozważają problemy w stylu: Czy w luźnych gaciach biega się szybciej czy wolniej? Czy normalny zdrowy człowiek może wysiedzieć jajo? Czy da się z pasty do butów wyprodukować paliwo samochodowe?
Ponieważ wszystko to jest bogato ilustrowane pokazami i wybuchami, feerią dowcipasów oraz występami artystycznymi, edukacja postępuje żwawo i bezproblemowo. Uczniowie się nie nudzą, nauczyciele dobrze zarabiają, a telewizje mogą odnotować, że wykonują zadania misyjne
w zastępstwie nadawcy publicznego, zainteresowanego tylko utrzymaniem stołków dla prezesów
i różnych dyrektorów.
Ktoś inny dodał, że w ten sposób można edukować jedynie z fizyki, chemii, biologii czy geografii,
bo są to przedmioty nadające się na widowiska. Ale jak np. widowiskowo wytłumaczyć o co chodzi zasadniczo w tomistycznej koncepcji bytu, czym różni się jamb od trocheja oraz dlaczego wybuchały wojny bałkańskie?
Owszem, można sobie zorganizować widowisko pt. "Odsiecz wiedeńska" lub "Bitwa pod Grunwaldem" i przy okazji wytłumaczyć młodzi i starszyźnie istotę polskiego przedmurza (trzeba by dodać do tego jeszcze Batorego pod Pskowem albo zajęcie Moskwy przez polskich miłośników Dymitra Samozwańca).
Można też popróbować pokazów archeologicznych, jeśli znajdzie się odpowiedniego kandydata
na polskiego Indianę Jonesa (z tym chyba nie byłoby problemu, jeśli akurat Borys Szyc albo Maciej Zakościelny mieliby wolne). Ale na tym pomysły się wyczerpały i dyskusja zeszła na inne tory.
Tymczasem TVP poczuła wyrzuty sumienia i postanowiła wykonać gest. Z okazji 90. rocznicy odzyskania niepodległości zorganizowała test ze znajomości faktów historycznych. Test nazwano
od razu Wielkim Testem i posadzono do niego polityków, sportowców, dziennikarzy i innych celebrytów, wśród których najuważniej kamery przyglądały się Jarosławowi Kaczyńskiemu oraz Antoniemu Macierewiczowi.
Jako grupa porównawcza wystąpili ochotnicy zebrani w Auditorium Maximum UJ - choć powinno być na odwrót. Za zwycięstwo w Krakowie można było dostać 50 tys. zł oraz satysfakcję, że zostawiło się daleko w tyle na przykład autorów "polityki historycznej", czyli fundamentów IV RP.
Za zwycięstwo w studio warszawskim nagród nie przyznawano, choć zapewne byłoby miło, gdyby wygrał brat pana prezydenta, gdyż to on "politykę historyczną" wywiesił na sztandarze swojej partii
i wprowadzał w czyn przy pomocy ministra od służb.
Było miło, choć nie powiem, że nie głupio. W Warszawie wygrał sztangista Szymon Kołecki (podobno minister Macierewicz mu podpowiadał, ot, z prostej sympatii), w Krakowie Witold Więcek. Nie sądzę, by TVP tak sobie wyobrażała zwycięzcę w grupie "celebryckiej", ale zostawmy to w spokoju. Zostawmy też w spokoju jakość programu. Wymyślono, zrobiono, zapłacono - czegóż chcieć więcej?
Było i misyjnie, i rozrywkowo, a że zwyciężyli ludzie zwykli, a nie celebryci?
Zasadą wszystkich widowisk tego typu jest odwołanie do plebejskiego, karnawałowego poczucia humoru: rechotu z "wielkich", których wpakuje się w nietypowe sytuacje. To prawda, że cały pomysł "polityki historycznej" to chaotyczna zbieranina populistycznych widowisk, spędów i gadżetów, rozmaitych historycznych "rekonstrukcji" rodem z domu wariatów i pomników odlewanych ze sztancy. Nie ma więc o co mieć pretensji do TVP. Tak krawiec kraje…
Ale to nudnawe, mimo kabaretowych aplikacji, widowisko uświadomiło chyba jedno. Każdy powinien być na swoim miejscu i nie chcieć być mistrzem we wszystkim. Nie wymagam od braci Kaczyńskich, by byli mistrzami wiedzy historycznej - niech będą dobrym, mądrym prezydentem i znakomitym szefem największej opozycyjnej partii.
Niech Kołecki dźwiga ciężary na wagę złota a nie srebra olimpijskiego, niech Makłowicz uczy jak gotować kartofle po prowansalsku, Leszek Długosz niech śpiewa i pisze wiersze, póki muza mu łaskawa, a ksiądz Isakowicz-Zaleski niech tropi agentów, póki mu biskupi pozwalają. Niech pani Marzena Słupkowska zapowiada pogodę, a Jan Tomaszewski niech obraża działaczy PZPN, skoro
po raz drugi Anglii powstrzymywać już mu nie dadzą.
Tyle, że z normalności uciechy nie ma żadnej. Telewizje to wiedzą, i komercyjne, i publiczna. I tu jest pies misji edukacyjnej pogrzebany.
Edukacja to rzecz nudna, smutna i wcale nie widowiskowa. Uczymy z reguły normalności,
a widowiska w normalności się nie mieszczą. Są zawsze od święta.