Słucham tych postękiwań i słucham, i zadaję sobie po cichu pytanie: czy TVP musiała ten koncert transmitować?
Czy musiała pokazać cały ten hołdowniczy odorek, jaki nad nim się unosił, zważywszy, że chodziło tyleż o Nobla, co urodziny eksprezydenta: solidne urodziny z tortem, wężem gości nobliwych, do rąk państwu Wałęsom gotowych przypaść i wygłaszających (marszałek Komorowski miał kiedyś coś wspólnego z armią) garnizonowe w stylu wierszyki o "zuchu i tych dwóch"?
No i na to pytanie ciśnie mi się jedna odpowiedź prosta: otóż TVP niczego takiego robić nie musiała.
Jestem przeciw, a nawet przeciw. Jeśli chcemy mieć telewizję publiczną z prawdziwego zdarzenia,
to ta telewizja nie musi biegać od święta do święta, od jednego koncertu do drugiego, od jednej akademii ku czci do drugiej.
Wystarczy, że biega za obecnym panem prezydentem na kolejne msze i festyny, że pokazuje dzięki obecności panów Lisa, Wildsteina, a nawet Orcholskiego (w swoim czasie też obdarowanego nagrodą - tytułem "Hieny Roku") oraz licznych pań, których nazwisk z litości nie wymieniam, na czym polega rzetelne i niepoddające się naciskom dziennikarstwo.
Wystarczy, że dzięki niej otrzymujemy solidną porcję wrażeń z rozmaitych kabaretonów, pokazów tańca lodowego, a nawet pikników nad jeziorami, że nie wspomnę już o przejmującej realizmem serii survivalowej "Fort Boyard".
To wszystko wystarczy, żeby zrealizować misję, a także zdobyć zaufanie reklamodawców. Koncert dla Wałęsy to byłby nawet nie drugi, a trzeci grzyb w barszczu.
Napisałem to wszystko bez ironii, a nawet ze smutkiem.
Bo naprawdę chciałbym kiedyś z czystym sumieniem zaprotestować przeciwko zarzucaniu publicznej telewizji, że czegoś tam nie transmitowała - czegoś, co jedna grupa pań i panów, w ramach grania na nosie drugiej grupie pań i panów, uznała za narodowe dobro i nieprzemijającą wartość.
Chciałbym po prostu dożyć czasów, gdy media publiczne nie będą do niczego zmuszane lub
od czegoś odstręczane w ramach grania na czymkolwiek.
Kiedy same będą mogły wybierać co, kiedy i jak pokazują. I nie będzie to działanie ani za,
ani przeciw - a my wszyscy już wtedy pokornie zapłacimy abonament, nie będziemy już wybrzydzać, tylko uznamy, że to sama telewizja publiczna lub publiczne radio są narodowym dobrem i mają prawo, by transmitować same siebie. To znaczy swoją "publiczność".
Nie sądzę, by mi się to spełniło. Ale starać się trzeba. Telewizja publiczna była łaskawa w ostatnim czasie nie zauważać wielu rzeczy lub też spychać je do odrębnych kanałów (po to w końcu wymyśliła te kanały).
I tu nie chodzi wcale o wydarzenia okazjonalne, zwane przez młodzież "ewentami", bo w końcu pierwsza czy druga antena publicznej TV to nie krakowski Rynek, by upychać tam wszystko
ze wszystkim, co się nawinie: od kiełbasek i grzańca, poprzez panów tańczących na rzęsach
i zjadających węże oraz sprzedających gustowne koszulki z dwoma angielskimi słowami
- po natchnione celebracje zakończone pokazem fajerwerków.
Telewizja jednak była uprzejma potraktować jak "ewent" festiwal filmowy w Gdyni, nadając swoim chaotycznym relacjom z tegoż ten sam buracki "sznyt", jaki mają festiwale piosenkarskie
w Sopocie.
Telewizji publicznej praktycznie nie obchodzą ani Warszawska Jesień, ani festiwal Era Nowe Horyzonty, ani wielkie wystawy polskie i światowe, ani wielkie inscenizacje teatralne (są takie
za granicą, a i w kraju się zdarzają - w ramach EBU na pewno na taki cel pieniądze by się znalazły), ani koncerty gwiazd rocka czy jazzu, na które - gdyby były transmitowane, a nie relacjonowane tak jak grill Lecha Kaczyńskiego pod Jasłem - można chyba także uzyskać licencje i tym samym znacznie podnieść ich poziom (największe gwiazdy kochają relacje live i wtedy się starają o wiele bardziej).
Więc nie żałujmy, że TVP nie transmitowała wręczania Oscarów, a tym bardziej koncertu dla Lecha Wałęsy.
Chyba, że taki argument jest nam potrzebny, by wreszcie doprowadzić do chwili, gdy nikt telewizji publicznej nie będzie już mógł dyktować, co powinna pokazywać, a czego, broń Boże, nie.