Puścić na zieloną krechę w słońcu, bez sopli na nosie, bez przemoczonych katarem rękawic narciarskich i przepoconych czapek. Wynaleziono już, co prawda nartorolki, ale jazda na nich kończy się zawsze na oddziale traumatologii, nie ma przecież takich letnich ratraków, które w humanitarny sposób wyrównałyby trawiaste przeszkody - kopce kretów, wystające korzenie, czy robotnika opalającego swój brzuch na łące. Góralki wciąż energiczne, ale karczmy góralskie już senne, zamiast Karpiela-Bułecki i braci Golców sączą smooth jazz. O swojej pierwotności przypominają jedynie wiszącymi u powały trofeami myśliwskimi. Zawsze między tymi małymi jelenimi różkami wisi router wi-fi, który też ma dwa małe rogi (dwie antenki), choć na routery się w zasadzie nie poluje. W kominku brak ognia, powietrze czyste jak woda mineralna, nienasycone wilgotnym odorem grzanego wina, niezmącone trzaskaniem narciarskich butów o posadzkę.
Chcielibyście wiedzieć gdzie teraz jestem? Nie powiem, bo jeszcze ktoś tu przyjedzie.