https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kasia Lins: Teraźniejszość mi sprzyja i liczę, że nigdy nie padnę ofiarą sentymentów

Paweł Gzyl
Kasia Lins
Kasia Lins Luke Jascz
Stworzyła na scenie, w teledyskach i w piosenkach mroczną personę. Fani zastanawiają się ile w niej prawdziwej Kasi Lins. Nam wokalistka zdradziła, że po trzydziestce stała się bardziej ułożona i spokojna, co jednak nie pozbawiło ją paliwa do tworzenia nowych piosenek.

- Lubisz słuchać swoich płyt?
- Nie. (śmiech) Swoich piosenek słucham wyłącznie wtedy, kiedy nad nimi pracuję. Kiedy je piszę, nagrywam czy produkuję. Na późniejszym etapie, gdy przygotowuję się do grania na żywo, również. Ale nie przypominam sobie sytuacji, w której włączałabym swoją muzykę i oddawała się jej jako słuchaczka. To byłoby niezręczne.

- Czyli nie słuchałaś ani razu ostatniej swej płyty - „Omenu”?
- Po zakończonym masterze - nie przypominam sobie. Podejrzewam, że zaczęłabym jej słuchać bardzo analitycznie, bo jak inaczej? A to jest już sytuacja, do której zdrowiej jest nie doprowadzać. Ostatnio zdarzyło mi się posłuchać bodaj dwóch piosenek z „Mojej winy”, bo streaming wskazał mi je, jako osobie potencjalnie nimi zainteresowanej. (śmiech) I przyznaję, że zetknięcie się z tym, było dla mnie jakoś wzruszające. W końcu to właśnie ta płyta była dla mnie otwarciem i pierwszą świadomą próbą artystyczną.

- Myślałem, że posłuchałaś „Omenu” po premierze i stwierdziłaś, że czegoś tam brakuje. Dlatego niebawem dostaniemy jego poszerzoną wersję o cztery nowe utwory. Jak to było naprawdę?
- Na „Omen” napisaliśmy kilkanaście piosenek i jeszcze więcej szkiców. Jak na moje warunki i możliwości, było to naprawdę dużo. Zwykle rezygnuję i odkładam takie szkice na etapie wstępnej demówki i koncentruję się już na wybranych kompozycjach, na które pomysły są bardziej czytelne. Tymczasem tutaj zdarzyło się wiele takich rozwiniętych myśli, o których wiedziałam tylko, że będę chciała do nich wrócić. Na pierwotną wersje „Omenu” piosenki te nie weszły wyłącznie dlatego, że nie wiedziałam jak mogłyby się sformalizować, a wrócić do nich mogłam dopiero, kiedy już zeszło trochę powietrza i złapałam do tego albumu rodzaj rezerwy. Jasne było to, że utwory, o które rozszerzamy teraz „Omen”, nie mogły zaistnieć jako nowe wydawnictwo, są bowiem zbyt ściśle z ta płytą związane, mają wspólną aurę, a lirycznie i muzycznie są z nim nierozerwalne.

- Czyli są to piosenki, które powstały podczas sesji do tej płyty?
- Większość tak, choć w swoich finalnych wersjach brzmią niekiedy zupełnie inaczej. Przykładem jest „Trucizna”, której w wersji demo z pewnością nikt by nie rozpoznał.

- „Omen” był pewną zamkniętą całością. Te nowe utwory wnoszą coś nowego do tej opowieści?
- Gdyby tak nie było, nie decydowałabym się na ich publikowanie, o tym jestem przekonana. A czy odbiorca będzie czuł, że są to historie, których tam brakowało? Tego nie wiem. To, że się tam znalazły, wynikało z mojej potrzeby. Czułam, że wątki, które są poruszane w tych piosenkach dopowiadają tę „crime story” z „Omenu”. Dlatego dokończenie ich było dla mnie naturalne.

- Wspomniałaś o tym „crime story”. Twoja twórczość jest od początku pełna odniesień do filmów czy literatury. Na „Omenie” sięgnęłaś w tekstach po konwencję kryminału w stylu noir. Jak narodził się ten pomysł?
- W okresie „międzypłytowym” zazwyczaj zbieram materiał i w tamtym czasie zdarzyło się tak, że akurat spadły na mnie jakieś żądze kryminalne, które na szczęście objawiły się wyłącznie pod postacią filmów i seriali. Była to głównie fikcja, bo true-crime to rodzaj opowieści, którą się raczej nie karmię. I te filmy i seriale właśnie, chcąc nie chcąc, wdarły się do tekstów i nadały im tonację. Motyw śmierci i zabójstwa traktuję tam zarówno symbolicznie, jak i dosłownie, czerpiąc z linearnych opowieści. To by oznaczało, że sam akt zbrodni z miłości może być tu uosobieniem pewnych cech czy zachowań, albo przedstawiać się ściśle fotograficznie. Jednocześnie zależało mi na tym, żeby można to zabójstwo było odczytywać wielopoziomowo czy intertekstualnie, jeśli akurat ktoś ma taką potrzebę czy znajduję w tym przyjemność.

- No właśnie: niby to „crime story”, ale w rzeczywistości „Omen” jest opowieść o niszczącej sile miłości. Większość piosenek pop pokazuje to uczucie jako pozytywną siłę. Ty pokazałaś jego mroczną stronę. Dlaczego?
- Najwyraźniej taka jest moja demoniczna natura. Mogę się domyślać, że to kwestia konstrukcji, jakiejś fali, na której stroję. Pociąg do tej strony mocy, wizualnej i emocjonalnej, działa najsilniej na moja śmiałość w podejmowaniu decyzji, nazwijmy je, artystycznych. Zawsze szukam jakiejś nierozwiązywalności czy zawieszenia i wydaje mi się, że właśnie ten stan naturalnie się w tych piosenkach lokuje. Nie poddałam się nigdy żadnej dogłębnej psychoanalizie, więc nie mogę znać źródła tych fascynacji.

- W finale „Omenu” bohaterka twoich piosenek wyzwala się jednak z tej toksycznej miłości.
- Nigdy nie nazwałabym tej miłości toksyczną. To raczej opowieść o miłości niemożliwej, choć nie tylko o miłości w sensie ścisłym. Moja bohaterka zawsze szuka światła, wypatruje w tym kierunku, to przecież nie jest tak, że ugrzęzła w jakiejś beznadziei i snuję tę opowieść z poziomu ofiary. W piosence „Po trupach do ciebie” śpiewam: „Nie liczę już ofiar/ W ofiarach mam siebie”, jednak chwile później słychać już: „I biorę to ślepo, biorę co moje/W dawce większej niż wiem, że mogę”. To nie jest o oskarżaniu, to o własnych, w pełni trzeźwych wyborach.

- A co daje twojej bohaterce siłę do odzyskania samej siebie?
- Rezon, co spadł z nieba.

- Bohaterka tych tekstów i teledysków jest wymodelowana na klasyczną femme fatale. Takie kobiety są w prawdziwym życiu czy tylko w filmach i w literaturze?
- To zawsze jest poza, jakiś strój przybrany dla innych oczu. A dla mnie figura, z której mogę zrobić pastisz. Bardzo wdzięczna, bo wyrazista, stereotypowa popkulturowa sylwetka, która aż się prosi, żeby ją jeszcze mocniej przerysować.

- Twoi fani pewnie utożsamiają cię z bohaterką „Omenu”. Nie przeszkadza ci to?
- Zupełnie nie. Na podstawie tekstów piosenek mogą się tylko domyślać ile jest jej we mnie czy mnie w niej. Oczywiście wiadomo, że lepię tę postać ze swoich stanów, jakichś wyimków sytuacji, które przeszłam i poczułam. Nie potrafiłabym raczej fantazjować o emocjach, które mnie nie dotyczą, ale czy to jest konfesja? Nie powiedziałabym. Dążę do uniwersalizmu.

- Z jednej strony mówisz w jednym z wywiadów: „Wszystko, co znajduje się na płycie, to pewnego rodzaju kreacja”. A z drugiej: „Czerpię garściami z własnych doświadczeń”. Jak to pogodzić?
- To właśnie jest to, o czym mówię: na tym polega przetworzenie artystyczne. Bo skąd czerpać, jak nie z własnych skłonności? Mówiąc to, skupiam się na muzyce, bo tam emocje są zawsze pierwszoplanowe. Emocjonalność i chemia z piosenką to dla mnie czynniki decydujące o mojej relacji z nią, dopiero w dalszej kolejności pojawiają się i wyłaniają kolejne warstwy. Podobnie jest chyba z ludźmi, których spotykamy i z jakiegoś powodu, wiemy, że działają w podobnej częstotliwości co my. Cała zasadnicza treść może dziać się już później.

- Przeżyłaś kiedyś taką szaloną miłość, w której się całkowicie zatraciłaś?
- Może. (śmiech)

- To chyba pytanie, które zadają sobie wszyscy słuchacze „Omenu”.
- Ja myślę, że oni zakładają a priori, że to mi się przydarzyło. I bardzo dobrze.

- Przy okazji swej pierwszej płyty mówiłaś w wywiadach, że pisanie tekstów jest dla ciebie oczyszczeniem. Tymczasem teraz twierdzisz, że już nie masz takiego podejścia. Co się stało, że je zmieniłaś?
- Myślę, że to pewnie było przy okazji „Mojej winy”. Wtedy niezbędne było ulokowanie tej gorączki w piosence. I pamiętam, że przyniosło mi to jakiś rodzaj ulgi, ale raczej chwilowej i ulotnej. A może było to pozorne wytchnienie? Dlatego nie traktuję dziś pisania piosenek jako terapii. Zajmowanie się muzyką wynika z silnej potrzeby i oddaję się temu w pełni. Uzdrawianie odbywa się zazwyczaj w innych przestrzeniach, choć czasami sam proces pracy nad płytą potrafi być kojący.

- Bohaterka twoich tekstów jest zbudowana z twoich emocji i doświadczeń. Takie podejście budzi w tobie głód mocnych wrażeń, które mogłyby stać się paliwem do tworzenia kolejnych piosenek?
- Mam naturę, która dąży do emocji często granicznych. Z wiekiem zauważyłam jednak u siebie tendencję do gaszenia ich w odpowiednim momencie lub nawet niedopuszczania do tych najwyższych poziomów. Lata mijają i moja emocjonalna stabilność powoli dochodzi do głosu. Paradoksalnie, może to nawet pomóc w formowaniu myśli i pomysłów. To już pewnie pokaże kolejny album.

- Powiedziałaś, że poprzednia płyta „Moja wina” była przełomowa w twojej karierze. Co sprawiło, że odnalazłaś wtedy własny styl?
- Gwiazdy tak się ułożyły najwyraźniej. (śmiech) Od zawsze uczę się muzyki. Od strony formalnej, bo przeszłam przez wszystkie możliwe stopnie edukacji muzycznej, ukończyłam klasę fortepianu i wokalistykę w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Do tego mam w biografii miesiące spędzone w studiu i pewnie jeszcze więcej na pracy nad tekstami. Wszystko to było rodzajem wysiłku umysłowego, ale też fizycznego, czego wymaga ćwiczenie na instrumencie. Szlifowanie rzemiosła jest dla mnie czymś zupełnie naturalnym, jak pewnie dla każdego, kto zaczyna to robić w wieku lat siedmiu nieprzerwanie aż do wieku dojrzałego. Jestem przyzwyczajona do robienia małych, ale systematycznych kroków, dlatego nigdy nawet nie liczyłam, ze coś mi się uda ot tak, nagle, że z jakiegoś powodu wybuchną niezapowiedziane fajerwerki. Myślę sobie więc, że ta płyta, to był moment kumulacji wszystkich zebranych doświadczeń, a raczej osadzenia się ich we mnie, jakiegoś ich uporządkowania, którego efektem był zalążek mojego stylu, który w końcu się pojawił i doszedł do głosu, bo autorka zrozumiała o co jej chodzi oraz co i w jaki sposób chce opowiadać. Na pewno duży swój udział w nadawaniu kształtu temu, co robię, miał Karol Łakomiec, z którym zawsze piszę muzykę. To przyszło, jak objawienie maryjne. Zaowocowały lata praktyki, zbierania materiału dowodowego, a przede wszystkim wiernej miłości do muzyki.

- Sięgnęłaś na „Mojej winie” po religijną symbolikę i zestawiłaś ją z erotyką. Nie mieliśmy wcześniej podobnego zabiegu w polskiej muzyce pop.
- Jedną z moich ukochanych polskich piosenek, jest „Tobie wybaczam” Obywatela G.C., miłosne uwikłanie kapłańskie, niemożliwość spełnienia cielesnego, czyli jedynego nieba, jakie gwarantuje Ziemia. To właśnie erotyzm patrzący śmierci w oczy był tym, co stanowiło o stylu Grzegorza Ciechowskiego.

- Stąd ta twoja fascynacja?
- Nie bezpośrednio. Ale faktycznie: słucham Ciechowskiego od lat. I są to najlepsze rzeczy, jakie poznałam w polskiej muzyce popularnej. Zakładam więc, że ta sugestia zadziałała tu na jakimś meta poziomie.

- Religia kojarzy ci się z seksem?
- A komu bliżej do erotyki niż Kościołowi katolickiemu? Choć ambona jest jednak osadzona silniej w aurze seksualności w sensie dosłownym. Ja staram się skupić na miłości i napięciu, jakie jej towarzyszy, niekiedy na erotyce, a biblijne fluidy były w piosenkach z „Mojej winy” niezbędne do stworzenia rozbuchanej dramaturgii i umocowania całej historii w gęstszym powietrzu.

- Ta religijna obrazowość była momentami na „Mojej winie” trochę przerysowana. Lubisz takie balansowanie na granicy kiczu?
- Bardzo lubię to niebezpieczeństwo. Ten moment niepewności czy granica została już przekroczona. Nie wiem, jak inaczej można działać w świecie sztuki. Szukanie, balansowanie, chodzenie po nieutartych szlakach – to jest najbardziej ekscytujące w tym zajęciu. I nie wyobrażam sobie, żebym mogła szukać na tej drodze wygody i bezpieczeństwa. Brzmi to bowiem przecież jakby miałoby to być coś zupełnie jałowego, a co za tym idzie, bezcelowego.

- Przyznajesz w wywiadach, że jesteś ateistką. Uznajesz tylko to, co materialne czy wierzysz, że istnieje jakaś sfera duchowa?
- Oczywiście. Wykonuje zawód artystyczny, więc bez tego ani rusz.
[b]- Sztuka jest dla ciebie kluczem do tej duchowej rzeczywistości?

- Tak - i wypełnia całą moją potrzebę duchowości. To tam inwestuje wiarę i wszelkie nadzieje, ale też czerpię z niej niematerialne profity. To jest niewyczerpane źródło ładowania.

- Premiera „Mojej winy” zbiegła się w czasie z twoją trzydziestką. To było pożegnanie z twoją wczesną młodością?
- Tak. Można to nazwać podsumowaniem czy zamknięciem moich lat dwudziestych. Miało to charakter symboliczny, ale też zupełnie niezamierzenie zbiegło się w czasie z dużymi zmianami w moim życiu prywatnym. Od tamtej pory mój krok jest pewniejszy, a kierunek marszu silniej sprecyzowany.

- Jaka jest ta twoja rzeczywistość po trzydziestce?
- Bardziej spokojna i ułożona. Nawet nie miałabym pomysłu, żeby się dokądkolwiek cofać. Teraźniejszość mi sprzyja i liczę, że nigdy nie padnę ofiarą sentymentów i rozczulania nad tym, co minęło.

- Czujesz się dojrzalsza?
- Jak każdy człowiek z niezaburzonym procesem rozwoju emocjonalnego. Chwalę sobie ten obecny moment i ten obecny czas, w którym mogę swoje zaprzeszłe doświadczenia spożytkować w tu i teraz. Mając emocjonalną i umysłową stabilność, kolejnych życiowych kroków mogę dokonywać już umyślniej. Wcześniej to wcale nie było takie oczywiste.

- Ta stabilność to dla ciebie dojrzałość?
- Nie wiem czy osiągnęłam już taki status, ale płynę tym nurtem.

- Nie obawiasz się, że ta stabilność sprawi, że nie będziesz miała napędu do tworzenia muzyki?
- Miałam takie obawy. Bo emocje to jest moje paliwo. Jednocześnie teraz dużo bardziej cenię sobie spokój wewnętrzny, bo jego właściwości, jak się okazuje, mogą działać też korzystnie na moja pracę.
**- Tęsknisz już trochę za niewinnością wczesnej młodości, kiedy wszystko, co robimy jest pierwsze i najmocniejsze?
- Nie przypominam sobie, żebym zbłądziła w tych rewirach. Takie sentymentalne odjazdy są bardzo kuszące, ale tak samo niebezpieczne jak rajskie jabłko z całą konsekwencją, jakie niesie jego zerwanie. Sentymentalizm w sztuce czytany jako nadmierność emocji, to zamiłowanie, które o ile nie celowo wyolbrzymione, świadczy o graniu na najprostszych emocjach. To zawsze jakaś zagrywka czy sztuczka. Nie lubię się na to łapać. Wyglądam raczej w kierunku melancholii. Bliżej tam do zadumy niż szlochania. Tony Soprano powiedział: „Wspominanie to najgorsza forma rozmowy”. O tym staram sie pamiętać (śmiech)

- Postać, która wyłania się z twoich piosenek i teledysków, to do pewnego stopnia kreacja artystyczna. A jaka jest Kasia Lins prywatnie?
- Nie powiem. (śmiech)

- Ale ja wiem. Bo kiedyś powiedziałaś w wywiadzie: „W życiu codziennym jestem planowa, systematyczna, pracowita”. To twoja jasna strona?
- Żyję w pewnej sprzeczności, ale jednocześnie to właśnie jest mój balans. Dzięki temu zaspokajam różne potrzeby, każda z nich ma swoje ujście w innej rzeczywistości, niektóre w tej scenicznej, inne w codzienności prywatnej. Uporządkowanie i działanie planowe, pozwala mi na odpięcie wrotek w procesie pisania czy bycia na scenie.

- Kiedyś powiedziałaś też: „Najważniejsi ludzie w moim życiu to byli mężczyźni”. Teraz tak już nie jest?
- Mama jest na pierwszym miejscu. Ale poza nią – tak było. Najsilniejsze relacje, niekoniecznie romantyczne, tworzyłam z mężczyznami, oczywiście nie wszystkie, ale większość z nich. Nie ma to wiele wspólnego z obecną poprawnością polityczną, ale jednak nie chciałabym pisać swojego życiorysu na nowo dla dobra sprawy. Przede mną jeszcze druga połowa życia, więc jest szansa na zbalansowanie tego rozrachunku. Na to liczę.

- Mówisz, że pierwsza połowa życia za tobą. Podsumujmy więc: jesteś zadowolona z tego, że wybrałaś drogę artystki?
- Wydaje mi się, że to ta droga wybrała mnie. A ja tylko wypełniam jej wolę i staram się to robić najlepiej jak potrafię. Działam z tą materią i korzystam z tego, z czym przyszłam na świat.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska