Politruk i obrońca tradycji
Rok wcześniej Załuski wydał swoją najsłynniejszą książkę, Siedem polskich grzechów głównych. Historyk Paweł Machcewicz nie zawahał się określić jej słowami: najważniejsza książka w PRL. Rzeczywiście, rozgorzała wokół niej ożywiona dyskusja, na tyle swobodna, na ile pozwalała cenzura. Dyskutowała inteligencja, czytali książkę akowscy kombatanci, studenci. „Dyskusja pokazuje, że [Załuski] zdołał zachęcić do rozmowy o historii pozornie zmaterializowaną młodzież” – podsumowywał relację ze spotkania dziennikarz „Gazety Krakowskiej”. W 1963 r. Załuski wrócił jeszcze do Krakowa w maju, żeby wziąć udział w odbywającej się w restauracji u Wierzynka „uczcie królów opinii publicznej”. Obok Załuskiego gośćmi spotkania byli m.in. aktor Gustaw Holoubek czy dziennikarka telewizyjna Irena Dziedzic.
Kim był ten PRL-owski opinion leader? Pochodził z Wołynia. W czasie wojny został wywieziony przez Sowietów do Kazachstanu. W 1944 r., jako osiemnastolatek, wstąpił do tworzonego w ZSRS komunistycznego wojska polskiego. Młody, inteligentny, został wyznaczony na oficera politycznego. Przeszedł cały szlak bojowy, po Kołobrzeg i Berlin. Wcześniej znalazł się wśród tych berlingowców, którzy próbowali przyjść z pomocą warszawskim powstańcom – walczył na Przyczółku Czerniakowskim. Droga od zesłania w głąb ZSRS, z berlingowcami aż po Berlin, jak u Janka Kosa z Czterech pancernych. Albo trzy lata starszego Wojciecha Jaruzelskiego.
Po wojnie został w wojsku, cały czas jako oficer polityczny. Wstąpił do PPR. Redagował pismo „Wojsko Ludowe”. Przez długi czas szerzej nieznany wojskowy propagandysta. Społeczeństwo usłyszało o nim po ukazaniu się w 1961 r. książki Przepustka do historii. Ale na ustach wszystkich pojawił się po opublikowaniu rok później Siedmiu polskich grzechów głównych.
Przeciw szydercom
Już w Przepustce do historii trafiał do wielu czytelników, gdy opisywał walki z września 1939 r. Była tam próba rehabilitacji walczącego w obronie kraju wojska. Inaczej niż dotychczasowa komunistyczna propaganda, pokazywał, że polski żołnierz bił się dobrze, jak na ówczesne warunki. Owszem, upominał się Załuski o szersze społeczne uznanie dla działań berlingowców i poniesionych przez nich strat, ale nie negował walk akowskich czy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
W Siedmiu polskich grzechach głównych, które wywołały tak gorące polemiki, Załuski bronił polskiej historii przed, jak sam to określał, szydercami. Przed publicystami, pisarzami czy reżyserami, którzy naśmiewali się z „bohaterszczyzny”, „kozietulszczyzny” czy szarż z lancami na czołgi. Odwołując się do merytorycznych argumentów udowadniał, że nie był głupotą atak kosynierów na armaty pod Racławicami. Że myśliwskie sztucery powstańców
styczniowych nie ustępowały standardowym karabinom armii rosyjskiej. Że pod Somosierrą polscy szwoleżerowie nie szli celowo na śmierć, ale przy stosunkowo niskich stratach osiągnęli cel militarny. Że wbrew nośnym hasłom czy obrazom z filmu Lotna Andrzeja Wajdy, polski ułan wcale nie szedł z szablą na czołgi, a udział kawalerii w kampanii wrześniowej był racjonalny. Pokazywał, że wbrew wersom Gałczyńskiego o maszerujących do nieba czwórkach z Westerplatte, polscy żołnierze bronili się tam nie do śmierci, ale dopóki to było możliwe, a potem przy niskich stratach poszli do niewoli. Pisał, że nie jesteśmy narodem samobójców. Że Ordon, inaczej niż u Mickiewicza, wcale nie wysadził z sobą słynnej reduty, ale przeżył powstanie i żył jeszcze długo na emigracji. Że książę Poniatowski nie skakał samobójczo do Elstery, a przywiązanie do Napoleona miało uzasadnienie.
W skrócie – Polacy nie byli szaleńcami i nie rzucali się tak chętnie do samobójczych ataków. Przekonywał ze swadą Załuski, że za większością wykpiwanych często działań stały racjonalne decyzje. Dostawało się więc gronu „szyderców”, wśród których byli Wajda (od Lotnej), Munk (od Zezowatego szczęścia), Gombrowicz, ale też całe grono publicystów „Polityki”. Owszem, wychwalał Załuski w sposób szczególny przedstawicieli komunistycznego panteonu – choćby Franka Zubrzyckiego i pierwszych członków Gwardii Ludowej, czy berlingowców spod Lenino. Dodawał do tego jednak AK i pisał, jakim błędem było zepchnięcie akowskiej historiografii do enklawy w prasie PAX-owskiej.
Dla wielu czytelników to były słowa, na które czekali. W masie PRL-owskiej propagandy odnajdywali nagle książkę, w której można było znaleźć próbę obrony narodowej dumy, pochwały symbolicznych wydarzeń z przekłamywanej oficjalnie polskiej historii. Książka Załuskiego była więc rozchwytywana, czytana, na spotkania z nim przychodziły tłumy. Z drugiej strony pojawiła się fala krytyki, a wymianę polemicznych ciosów zakończył ostatecznie Władysław Gomułka zarządzając, by w „Trybunie Ludu” ukazał się podsumowujący artykuł – z delikatną krytyką Załuskiego za oderwanie historii polskiego oręża od jego roli w starciu reakcji i postępu.
Czyj partyzant?
Publikacje Załuskiego uznaje się zwykle za element budowy ideologii tzw. „partyzantów”, jednej z frakcji w ramach PZPR, o pseudonarodowym i antysemickim charakterze. Skupieni wokół ministra spraw wewnętrznych Mieczysława Moczara „partyzanci” próbowali budować swoją bazę polityczną na środowiskach kombatanckich, ZBoWiD-u, od któregoś momentu również z pewnym otwarciem na akowców. Z pewnością głośne książki Załuskiego były o wiele atrakcyjniejsze dla czytelnika niż wspomnienia skupionych wokół Moczara weteranów GL i AL. Kolejne publikacje, Finał 1945 oraz Czterdziesty czwarty, nie wywołały już aż takich dyskusji, były jednak czytane. Stefan Kisielewski wspominał w Dziennikach, jak czekał na Czterdziesty i czwarty i jak się zawiódł – bo autor łgał. Pewnie intencje miał dobre – twierdził Kisiel – ale musiał łgać, bo nie napisze przecież o Polakach wywiezionych na Sybir czy o Katyniu…
W tych dwóch książkach bronił Załuski miejsca Polski w końcowej fazie wojny u boku ZSRS, wkładu zbrojnego komunistycznego wojska, przejęcia przez komunistów władzy. A więc czynił to, czego od pułkownika z pionu propagandowego Ludowego Wojska Polskiego można było oczekiwać. Jednocześnie był posłem na Sejm PRL, przez pewien czas członkiem KC PZPR, członkiem władz Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, działaczem partyjnym przy Związku Literatów Polskich. Krakowski pisarz Jan Józef Szczepański wspominał go jako manipulanta i partyjnego obserwatora przy ZLP.
W biografii Załuskiego pojawia się jeszcze jeden ciekawy wątek – związki z Leszkiem Moczulskim i jego środowiskiem. W książce Wojna polska 1939 Moczulski kontynuował zapoczątkowaną publicznie przez Załuskiego obronę polskiej armii z kampanii wrześniowej. Kiedy w 1976 r. Moczulski szykował się do sformalizowanej działalności opozycyjnej, opracował Memoriał, z analizą stanu polskiego społeczeństwa. Przekazał go m.in. do władz PRL – za pośrednictwem Załuskiego. Gdy istniał już Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Załuski miał przekazywać Moczulskiemu informacje z kręgów władzy. A gdy Moczulski szykował się do powołania Konfederacji Polski Niepodległej, Załuski miał ponoć wystąpić z własną, odwracającą uwagę władz akcją. W jednej z późniejszych książek lider KPN tak to opisywał: „Teraz [Załuski] wystąpił z projektem w znacznie szerszej skali: szybkiego przygotowania organizacji w środowiskach związanych z władzą, ale sprawę Polski przedkładających ponad interes PZPR – To chwila decydująca – pamiętam jego zduszony głos – Niech wybierają: Polska czy PRL. Niech się nareszcie zdecydują!”. Czy rzeczywiście miał takie plany? Znamy je tylko z relacji Moczulskiego, który sam budował swoją legendę polityczną. Załuski zmarł w marcu 1978 r., półtora roku przed powstaniem KPN. Jedno z cieplejszych pośmiertnych wspomnień opublikował na łamach tygodnika „Stolica” Andrzej Szomański, działacz ROPCiO i wkrótce współzałożyciel KPN.
W krakowskim „Przekroju” reportażysta Janusz Roszko napisał po śmierci Załuskiego, że ten zasiadł teraz przy wspólnym stole z Ksawerym Pruszyńskim, Stanisławem Catem-Mackiewiczem i Pawłem Jasienicą, by wieść wieczne rozmowy o sensie polskich szarży. Wymienieni pisarze chyba nie byliby zachwyceni z takiego towarzystwa – był w końcu Załuski politrukiem i członkiem kierownictwa partyjnego. Dziś poza specjalistami od PRL niewielu o nim pamięta. Machcewicz kończy artykuł o książce Siedem polskich grzechów głównych stwierdzeniem, że jest to reprezentacja pewnej matrycy ideowej, żywego do dziś wzorca „piętnowania tych, którzy krytycznie interpretują poszczególne elementy narodowej tradycji”. Być może tak jest. Ale debata wokół książki i zjawiska, na które wskazywała, pokazują też inną matrycę ideową, do dziś obecną: budowania popularności na krytykowaniu wybranych elementów polskiej historii i tradycji.
