Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krakowski siłacz, multimedalista, król życia. Dziś walczy z rakiem

Jerzy Filipiuk
"Biorę silne leki przeciwbólowe, bo bez nich bym nie wytrzymał"
"Biorę silne leki przeciwbólowe, bo bez nich bym nie wytrzymał" fot. Andrzej Banaś
Jerzy Furmanek imponował sylwetką, zdobywał medale, bił rekordy, świetnie zarabiał, miał powodzenie, hulał po świecie. Dziś ma raka trzustki oraz wyrzuty sumienia, że nie był dobrym mężem i ojcem.

Nie wiem, czy przeżyję jeszcze miesiąc, dwa czy pięć miesięcy, czy może rok. 13 października będę miał urodziny. Chciałbym wznieść ze znajomymi toast, ja sokiem, oni szampanem. Ale czy doczekam sylwestra? Nie wiem... Życie mnie jednak nauczyło, że nawet znajdując się w najgorszej sytuacji, trzeba mieć nadzieję - mówi 63-letni Jerzy Furmanek, złoty medalista pierwszych mistrzostw Polski w kulturystyce, wielokrotny mistrz kraju, Europy i świata w wyciskaniu sztangi leżąc, dziś właściciel siłowni Relax Body Club w Krakowie.

Mieszka na os. Europejskim na Ruczaju. 270-metrowy apartament na 5. piętrze, ponadstuletni austriacki fortepian, około 400 płyt z muzyką klasyczną, 75-calowy telewizor, różne trunki, kilkanaście sztuk białej broni i broni palnej, angielski buldog. Luksusowo, czysto, wygodnie. Żyć, nie umierać...

- Dopóki jestem sam w stanie wszystko zrobić wokół siebie, mogę egzystować. Nie mógłbym tylko bezradnie leżeć i patrzeć w sufit. Nie chciałbym tak skończyć - mówi chory na raka trzustki Furmanek i pokazuje na 4,5-litrową butelkę z whisky. - Wolałbym wypić całą jej zawartość. I tak odejść.

O raku dowiedział się przypadkiem. W kwietniu przy okazji wizyty u lekarza, gdy robił USG jamy brzusznej. Potem była tomografia, rezonans, biopsja... Nie można było od razu usunąć trzustki, więc dwa miesiące temu przeszedł ablację, czyli, mówiąc w największym skrócie, rozbijanie komórek prądem.

- Na efekty ablacji trzeba czekać trzy-cztery miesiące. Jeśli będą pozytywne, będzie możliwa operacja usunięcia trzustki. Podjąłem też chemioterapię. Biorę silne leki przeciwbólowe, bo bez nich bym nie wytrzymał. Mam też cukrzycę, gdyż nie działa trzustka - mówi były siłacz. Mizernieje. W kwietniu ważył 108 kg, dziś - 84.

Z rodzicami do Nowej Huty
Jego zmarły w tym roku, w wieku 89 lat, ojciec Józef pochodził z Klimontowa (powiat sandomierski). W czasie wojny należał do Narodowych Sił Zbrojnych - organizacji, która walczyła z Niemcami i zwalczała partyzantkę komunistyczną. W 1945 roku miał być wywieziony do obozu w Rosji, ale udało mu się uciec i wyjechał na Ziemie Odzyskane. Długo bał się wracać w rodzinne strony.

W Nowej Soli poznał przyszłą żonę Stefanię, dziś liczącą 86 lat, która urodziła się w Równem koło Lwowa. Po wejściu Niemców, wraz z całą rodziną została wywieziona do Dachau. Przeżyła obóz - podobnie jak wszyscy z jej rodziny, z wyjątkiem brata Stefana - choć była poddawana medycznym eksperymentom.

Owocem ich związku był Jurek, który urodził się w Zielonej Górze. Potem jego rodzice wyjechali do Nowej Huty. Pracowali w Hucie im. Lenina. Tata na Wielkich Piecach, mama jako laborantka. W 1956 roku 4-letni Jurek doczekał się braciszka - Janusza. W Nowej Hucie mieszkali najpierw na os. Szkolnym, potem w Centrum C.

Sport od najmłodszych lat
Furmanek junior od małego lubił ruch, sport. - Przejąłem to w genach po ojcu, który dobrze pływał, dużo biegał, dbał o kondycję - mówi. W szkole sportowej na os. Handlowym, w której były m.in. dwie sale gimnastyczne, boisko do piłki nożnej i bieżnia, mógł się wyszaleć.

- Czym można było wtedy zaimponować innym? Siłą i umiejętnościami sportowymi - przyznaje. Reprezentował szkołę w czwórboju lekkoatletycznym (bieg na 60 metrów, skoki w dal i wzwyż oraz rzut piłeczką palantową), grał też w piłkę ręczną, koszykówkę i siatkówkę.

Trenował w MKS Krakus i przez 2 lata w Hutniku. Jego rekord na 100 m wynosił 11,4 s, 200 m biegał w czasie poniżej 24 s. Jeden z trenerów namówił go do spróbowania sił w 10-boju. Zaczął go trenować, ale po kilku miesiącach kontuzja lewego kolana zmusiła go do przerwania zajęć.

Na AWF Kraków dostał się bez egzaminów. - Pojechałem zobaczyć, jak inni sobie radzą na egzaminie sprawnościowym. Ktoś mnie poprosił, bym za niego pchnął kulą. Pchnąłem daleko. Ale jakaś dziewczyna niechcący się wygadała, że jestem zawodnikiem Hutnika. I dostałem wilczy bilet na wszystkie cywilne uczelnie - zdradza. Niedoszły student podjął pracę w zakładach mleczarskich. Przez kilka miesięcy był konwojentem. - Nie było to przyjemnością, bo musiałem pracować od pierwszej w nocy do południa, ale nauczyło mnie to szacunku do pracy - podkreśla.

Na sankach w piwnicy...
Gdy był w klasie maturalnej, jego kolega Jan Florek namówił go na uprawianie kulturystyki. Ta trafiła do Polski za sprawą Stanisława Zakrzewskiego, który pisał o niej w magazynie "Sport dla wszystkich". W 1960 roku GKKFiT uznał, że kulturystyka nie jest sportem. Działa ona więc pod egidą TKKF. Zmiany zaczęły następować po pierwszej wizycie w Polsce w 1971 roku współtwórcy i prezydenta Międzynarodowej Federacji Kulturystyki i Fitnessu Bena Weidera.

W jego szkole muskulaturą imponował Andrzej Pikulski. Pewnego razu, gdy stanął w obronie dziewczyny, został wypchnięty z tramwaju i stracił nogę. Furmanek też chciał imponować sylwetką. Zaczął ćwiczyć. Wiedzę na temat treningu zbierał z książek: Zakrzewskiego "ABC młodego siłacza" i Tadeusza Gołąbka "ABC sport dla wszystkich".

- Razem z kolegami ćwiczyłem w piwnicy. Ławkę zastępowały sanki, sztangę - pręty z budowy, sztangielki - zalane betonem puszki po konserwach. Nie mieliśmy pojęcia o diecie. Po roku treningów w takich warunkach moja sylwetka była już inna - mówi.

Kraków był wtedy najsilniejszym ośrodkiem kulturystycznym w Polsce. Jego potęgę tworzyli m.in. Wiesław Wnęk, Kazimierz Tokarczyk, Stanisław Lis, Krzysztof Frankowski, Marian Michałek i Jan Kuczek. Mający wrodzoną siłę Furmanek, podczas swych pierwszych zawodów w Domu Młodego Robotnika w Nowej Hucie, wycisnął 160 kg (a Wnęk miał wtedy wynik 140 kg).
Zaczął odnosić coraz więcej sukcesów. W 1977 roku w Krakowie odbyły się pierwsze mistrzostwa Polski, w których triumfował w kat. ponad 173 cm. Zawody składały się z dwuboju. Sylwetki nie miał najlepszej, ale wycisnął 185 kg, o ponad 20 kg więcej od innych zawodników.

Dezercja i ułaskawienie
O sylwetkę, kondycję i siłę dbał też podczas studiów w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Zdecydował się na nie pod odbyciu kursu spadochronowego i szybowcowego w Pobiedniku Wielkim. W "Szkole Orląt" znalazł się w 1973 roku. Po czterech latach ukończył ją w stopniu podporucznika jako inżynier nawigator statku powietrznego. Potem latał jako instruktor w Krakowie i Białej Podlaskiej, a od 1979 roku był wykładowcą w Dęblinie. Nieoczekiwanie w 1982 roku jego wojskowa kariera dobiegła końca. Musiał napisać podanie, że na własną prośbę chce przejść do cywila...

Jego brat Janusz ukończył Wyższą Szkołę (dziś Akademię) Morską w Szczecinie. Pływał na statkach, które przewoziły czołgi z Polski do Arabii Saudyjskiej. W 1982 roku w Amsterdamie, w drodze z Ghany do kraju, jako drugi oficer opuścił statek "Ojców".
- W Polsce oficerowie marynarki handlowej dobrze prosperowali, mieli ponadprzeciętne zarobki. Nie miałem wtedy jeszcze rodziny, żyło mi się dobrze. Ale był stan wojenny, niepewność co do przyszłości. Zależało mi na normalnym życiu, stabilizacji. Podjąłem decyzję o dezercji, choć wiedziałem, jakie to może mieć skutki dla mojej rodziny - opowiada Janusz Furmanek.

Znowu pływał, już jako I oficer, ale tym razem pod innymi banderami i dla holenderskiego właściciela. Poznał też Irenę. Gdy zaszła w ciążę, wybrał życie na lądzie. Zamieszkali w holenderskim Geelen. Wiele lat pracował w przemyśle chemicznym.
Formalnie nigdy nie dowiedział się o karze śmierci dla siebie, ale za dezercję oficer w stanie wojennym nie mógł liczyć na inny wyrok. Ojczyznę odwiedził dopiero na początku lat 90. Ułaskawił go ówczesny prezydent Lech Wałęsa.

Były oficer w szklarni
Dezercja młodszego brata i wynikłe stąd konsekwencje postawiły przed starszym Jerzym pytanie - co dalej? - Na szczęście nie zostałem z wojska zwolniony dyscyplinarnie. Dostałem sześciomiesięczną odprawę i przez rok pobierałem pełne uposażenie oficerskie. Aby zupełnie zakończyć - nawet formalnie w dokumentach - służbę wojskową, rozpocząłem pracę jako komendant w Oddziale Obrony Cywilnej: 620 ludzi, większość po wyrokach od trzech lat wzwyż, analfabeci, ludzie nieprzystosowani do życia - wspomina.

W "czarnych mundurach" był trzy lata. W 1986 roku dostał paszport, co w tamtych czasach nie było łatwe. - Przydały się kontakty Obrony Cywilnej z milicją - zdradza. Tego samego roku, po konsultacji z bratem, wyjechał do Holandii. - Janusz dał mi słownik polsko-niderlandzki i sto guldenów. Musiałem sobie radzić - wspomina.

I radził sobie. Choć początki były trudne. Pracował w szklarni. Przez miesiąc dojeżdżał do niej 8 km na rowerze. - Stale lało i jechałem pod wiatr. Byłem przemoczony do majtek. Ale gdy dostałem pierwszą tygodniówkę - a bez godzin nadliczbowych, w przeliczeniu, wynosiła 200 dolarów - byłem bardzo zadowolony. W kraju jako oficer zarabiałem 45 dolarów na miesiąc - opowiada.

Solidna praca zaowocowała. Zamieszkał w domu nieżyjącej już matki właściciela szklarni. Do pracy miał już wtedy... 150 metrów. - Holender mi zaufał, dawał różne zajęcia. Imponowało mu, że były oficer pracuje u niego. Po dziewięciu miesiącach odłożyłem 14 tysięcy dolarów. To były wtedy ogromne pieniądze - przyznaje.

Z kałasznikowem w rękach
W 1987 roku inny Holender zaproponował mu pracę w firmie ochroniarskiej. Przeszedł 6-tygodniowe, bezpłatne przeszkolenie. Został pozytywnie zweryfikowany. Z Holandii trafił przez Tunezję do Nigerii, gdzie ochraniał, jak sam mówi, "obiekty prywatno-przemysłowe". Zarabiał dużo więcej niż w szklarni - co miesiąc odkładał 3 tysiące dolarów.

W latach 1988-1990 po kilka miesięcy był ochroniarzem w Czadzie i Sudanie, a przez trzy tygodnie przebywał też w Somalii, gdzie brał udział w uwolnieniu bardzo bogatej rodziny. Praca była niebezpieczna, dlatego bardzo dobrze płatna. Zarobił 80 tysięcy "zielonych".

- Śmierć parę razy zaglądała mi w oczy. Spotykaliśmy grupy uzbrojonych ludzi, dla których zabicie człowieka to żaden problem. A mogliśmy zginąć od strzału nie tylko z pistoletu czy karabinu, ale i z łuku czy tak zwanej dmuchawki, a to cenna broń, bo cicha. Były włamania, kradzieże, przechwyty transportu i tak dalej. Miałem kałasznikowa. To do dziś najlepszy karabin na świecie - opowiada.

Z pracy ochroniarza wycofał się w 1990 roku. Z kilku powodów. Miał już 38 lat, żona Grażyna nalegała na stabilizację życia rodzinnego, a sam myślał o zainwestowaniu zarobionej kasy. W latach 1994-2000 prowadził - z kolegą, a przez pewien czas także z byłym piłkarzem Wisły i Cracovii Januszem Surowcem, kantor przy ul. Wielopole. - Po roku byliśmy najlepszym kantorem w Krakowie. Był czas, że do banku sprzedawaliśmy pół miliona dolarów dziennie - chwali się.

W lakierkach po mistrzostwo
W tym czasie był już czołowym zawodnikiem świata w wyciskaniu leżąc. A stał się nim... trochę przez przypadek. W 1990 roku wrócił na siłownię, ale ćwiczył już tylko rekreacyjnie. W 1992 roku pojechał do Bielska-Białej na mistrzostwa Polski w wyciskaniu sztangi leżąc. Miał być wraz z Wnękiem gościem honorowym imprezy.

- Prowadzący zawody, mój znajomy, wywołał mnie z trybun, bym jako były mistrz Polski pokazał, ile wycisnę. Zdjąłem koszulę i w lakierkach położyłem się na ławce. Wycisnąłem 185 kilogramów i... zostałem mistrzem Polski. To mi dało wiele do myślenia. Wziąłem się na serio za ćwiczenia - mówi.

Zaczął startować w zawodach. We Frydku-Mistku był piąty z wynikiem 217,5 kg, choć wystąpił bez specjalnej koszulki i bandaży (zwycięzca uzyskał 225 kg). W 1994 roku w Goeteborgu, w swym drugim zagranicznym starcie, został indywidualnym (235 kg) i drużynowym mistrzem Europy.

Sukces zaczął gonić sukces. W mistrzostwach świata i Europy zdobył łącznie aż 22 medale, w tym odpowiednio 5 i 9 złotych. W krajowych czempionatach stawał na podium 18 razy. 5-krotnie bił rekord świata. Gdyby nie kilka spalonych podejść do sztangi, wadliwy sprzęt czy pęknięta koszulka, ta kolekcja byłaby jeszcze okazalsza. Jego rekord to 300 kg wyciśnięte na treningu (a miał wtedy już ponad 50 lat) i 270 kg na zawodach.

- Mnie wystarczało 40 minut treningu dziennie, cztery razy w tygodniu, a inni ćwiczyli po dwie-trzy godziny. W dodatku prowadziłem bardzo bujne życie towarzyskie, nadużywałem - bo tego się nauczyłem w wojsku - alkoholu. Gdyby nie to, może moje wyniki byłyby jeszcze lepsze,a rekordy niepobite do dziś. Ale nie żałuję niczego. Nic bym nie zmienił w karierze. Startowałem dla własnej przyjemności, satysfakcji. Przecież wróciłem do sportu w wieku 40 lat - mówi.

Sterydy i walka z wiatrakami
Karierę zakończył w 2010 roku, mając 58 lat. Teraz prowadzi siłownię przy ul. Mogilskiej, którą w 1995 roku wykupił od krakowskiego kierowcy rajdowego Leszka Kuzaja. Zmienił jej nazwę na Relax Body Club. Podkreśla, że to jest jedyna tego typu siłownia w Krakowie.

- Teraz w Krakowie jest ponad sto fitness clubów o większej powierzchni. Ale do niektórych ludzie przychodzą, żeby się pokazać, a do mnie, żeby poćwiczyć - mówi. I chwali się jednym ze swych następców Adamem Balawejderem, wicemistrzem Europy, brązowym medalistą mistrzostw świata, którego zna od 17 lat. - Czysty talent, bez sterydów - mówi o nim.

Sam badania antydopingowe uznaje za walkę z wiatrakami. - Jedni udają, że nie biorą, inni udają, że ich sprawdzają. Ci, którzy biorą, są zawsze krok do przodu; ci, którzy kontrolują, parę kroków do tyłu. Za tym wszystkim kryją się ogromne pieniądze. Dziś kulturyści to są mutanci. Ja za młodych lat wspomagałem się metanabolem, ale efektów nie widziałem, więc odpuściłem sobie - przekonuje.

W siłowni zatrudnia kilkanaście osób: instruktorów, masażystę, kosmetyczki, fryzjera, obsługę baru i recepcji. Najstarszy ćwiczący ma 84 lata, najmłodszy - uprawiający gimnastykę korekcyjną - 12. Był okres, że miesięcznie ćwiczyło w siłowni nawet 2,5 tys. osób, dziś odwiedza ją 700-800. Trenowali w niej m.in. prezenter telewizyjny Krzysztof Ibisz, niepełnosprawna narciarka Katarzyna Rogowiec i siatkarka Joanna Mirek. - Dla mnie nie jest jednak ważne, kto kim jest, tylko co chce robić - mówi.

Dwa lata po rozwodzie
Był wysportowany, fantastycznie zbudowany, świetnie zarabiał, jeździł po świecie, odnosił wielkie sukcesy, udzielał wywiadów, lubił zabawę i życie towarzyskie. Nic więc dziwnego, że ulegał pokusom, a na tym cierpiała rodzina. Tylko wielkiej tolerancji żony Grażyny zawdzięcza, że ich małżeństwo przetrwało aż 35 lat.

- Darzę ją wielkim szacunkiem, bo ze mną było trudno wytrzymać. Byłem ciężki we współżyciu. Nie byłem przykładnym mężem i ojcem. To, że nasze małżeństwo trwało tak długo, to w 90 procentach zasługa żony. Kochała mnie bardzo i gotowa była mi wiele wybaczyć. Była kobietą numer jeden w moim życiu, bo była matką mojego syna. W końcu nie wytrzymała jednak kolejnych upokorzeń. Pod koniec nasz związek był już toksyczny. Jesteśmy dwa lata po rozwodzie. Gdy żona dowiedziała się, że mam raka, zaproponowała mi opiekę. Pewne zaległe sprawy wzięły jednak górę i daliśmy sobie spokój z tą pomocą - wyznaje.

Przez cztery lata był w związku z inną kobietą. Teraz znowu kogoś kocha, ale... - Obawiam się, że w mojej obecnej sytuacji nie wystarczy mi czasu na plany, które chciałbym zrealizować. Jego syn Piotr, prawnik, nie utrzymuje kontaktów z ojcem. Zdaniem siłacza, wini go za rozpad małżeństwa, za zło, które uczynił mamie. - Ja starałem się mu pomagać materialnie - dodaje.

Ciężka choroba zmusza często do refleksji, podsumowań, samokrytyki. Czy ciężko chory Furmanek wybiega już w dalszą przyszłość, tę pozaziemską? Kiedyś chodził na religię do cystersów, wiele rozmawiał tam z ojcem Tomaszem, interesował się religioznawstwem, trzy tygodnie spędził w Tyńcu z ojcem Leonem Knabitem. - Mógłbym się wyspowiadać, ale jedynie u ojca Tomasza lub ojca Leona. Tylko do nich mam zaufanie - kończy swoją opowieść najsilniejszy w swoim czasie człowiek na świecie...

***

Na fortepianie i fagocie Jerzy Furmanek po mamie przejął zamiłowanie do muzyki. - Chciała, żebym był muzykiem, bo pamiętała, że u niej w domu stał fortepian i dużo się śpiewało - zaznacza. Uczęszczał do ogniska muzycznego w Centrum B w Nowej Hucie, potem do Liceum Muzycznego im. Fr. Chopina na ul. Basztowej. Początkowo grał na pianinie; miał je nawet w domu. - Kosztowało wtedy równowartość kilkunastu pensji - mówi. Gdy trafił do liceum, jego podstawowym instrumentem stał się fagot, a fortepian - dodatkowym. Nie został jednak muzykiem. - Choć lubię muzykę klasyczną wiedziałem, że nie jest moim powołaniem - przyznaje. Dlatego w klasie maturalnej przeniósł się do XI Liceum Ogólnokształcącego.

***

"Żelazna obroża" Jerzy Furmanek ma za sobą filmowy epizod. W 1975 roku zagrał jedną z głównych ról w filmie Stanisława Lenartowicza "Żelazna obroża", dramacie obyczajowym o dwóch atletach z wędrownego cyrku. - Byłem wtedy w "Szkole Orląt". Po zdjęciach próbnych komendant szkoły wyraził zgodę na mój 4-miesięczny urlop pod warunkiem, że potem zdam zaległe egzaminy - wspomina. W filmie grali też m.in. Joanna Rawik, Jan Peszek, Henryk Bista. Nie czuł się dobrze w tym środowisku, wolał wojskowe. Poznał wielu innych aktorów. Byli wśród nich także uprawiający kulturystykę Marek Perepeczko oraz Marian Glinka. Pierwszy zmarł na zawał serca w wieku 63 lat, drugi na raka trzustki w wieku 65 lat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska