Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W szpitalu cuda dzieją się co dzień. Mówią o nich znani lekarze z Krakowa

Katarzyna Kojzar
Prof. Mikołaj Spodaryk: - Bywają przypadki, kiedy rokowania są złe, wszyscy tracą nadzieję. A nagle dziecko zdrowieje
Prof. Mikołaj Spodaryk: - Bywają przypadki, kiedy rokowania są złe, wszyscy tracą nadzieję. A nagle dziecko zdrowieje fot. Andrzej Banaś
- Nie mieszajmy w to Boga, mistycyzmu. To prawda, są cuda, ale takie, na które zapracowaliśmy sami - mówią Katarzynie Kojzar znani lekarze, profesorowie: Jerzy Sadowski, Aleksander Garlicki i Mikołaj Spodaryk

Rok 1976. Szpital w Krakowie-Prokocimiu jest na ustach wszystkich. Niektórzy mówią: niemożliwe stało się możliwe. Media z całej Polski chcą porozmawiać z lekarzami. To przełom w medycynie. Rzecz, która miała się nie wydarzyć.

Cofnijmy się o kilka tygodni. Do Polsko-Amerykańskiego Instytutu Pediatrii trafiają Kasia i Teresa - nowo narodzone siostrzyczki. Ich przypadek jest bardzo rzadki. Dziewczynki są zrośnięte brzuchami. W Polsce nikt nigdy takich dzieci nie rozdzielał. Operację ma poprowadzić profesor Jan Grochowski, dyrektor Instytutu. Jest pewien swego - brał udział w takich zabiegach na stażu w USA. Ma świetny zespół. Musi się udać, myśli. Wie, że cała Polska patrzy mu na ręce.

Dziewczynki są zrośnięte od mostka do pępka. Mają dwa serca i jedną wątrobę. Lekarze mają świadomość, że samo rozdzielenie to nie wszystko - potem trzeba jeszcze zaszyć każdą z małych pacjentek. Operacja trwa ponad sześć godzin.

Dziewczynki zostają przeniesione do inkubatorów. Dwa dni po zabiegu słabsza z nich, chorująca na zapalenie płuc Teresa, umiera. Cały szpital wstrzymuje oddech. Wszyscy zastanawiają się - czy Kasia przeżyje? Nad dziewczynką czuwają rodzice, lekarze co chwilę badają, kontrolują. Malutka jest słaba. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się stanie.

Po kilku miesiącach dziewczynka wychodzi ze szpitala niesiona na rękach przez szczęśliwych rodziców. Mimo że dawano jej małe szanse, przeżywa. Wtedy gdzieś, z czyichś ust pada: to cud.

Kasia wraca do Prokocimia po kilkunastu latach, żeby pokazać prof. Grochowskiemu, że naprawdę udało mu się ocalić jej życie.

Takich „cudów” będzie potem wiele: pierwszy udany przeszczep serca, pierwsze przeszczepienie twarzy, przyszycie kończyn. Są też mniejsze - kiedy reanimacja trwa bardzo długo, wszyscy tracą nadzieję, aż nagle serce pacjenta znowu zaczyna bić.

Mnie „cud” kojarzy się z informacjami o skrajnie wychłodzonym chłopcu, Adasiu. To było ponad rok temu. Prof. Janusz Skalski, kiedy okazało się, że chłopiec przeżyje, mówi do kamer telewizyjnych: „Mam odwagę nazwać to cudem”. To wywołuje oburzenie środowiska, sypią się gromy. Skalski tłumaczy: Nie chodziło o mistycyzm, ale o coś, co trudno uzasadnić opierając się na dotychczasowej wiedzy medycznej. Że do tej pory ludzie, których ciało miało temperaturę 12 stopni, nie przeżywali, a Adaś wyzdrowiał. Wtedy też powstał film o Zbigniewie Relidze, „Bogowie”. Cud i bogowie - te dwa słowa rozgrzały środowisko lekarskie do czerwoności. Okazało się, że ilu lekarzy, tyle definicji cudu.

Postanowiłam sprawdzić, jak to jest z tymi cudami w medycynie.

Zawsze iść do przodu
- Nie ma cudów - mówi stanowczo prof. Jerzy Sadowski, kardiochirurg z Krakowskiego Szpitala Jana Pawła II. - Zoperowałem w swoim życiu 12 tysięcy serc i wiem, że wyleczenie to wynik zaangażowania lekarzy, a nie boskiej ingerencji. Choć wiara może być terapeutyczna dla pacjenta i pomocna dla lekarza... - zamyśla się.

Prof. Sadowski jest z tak zwanej „szkoły Molla”. Tego Jana Molla, który jako pierwszy w Polsce dokonał próby przeszczepienia serca. Był rok 1969. Dokładnie trzynaście miesięcy po pierwszym na świecie udanym przeszczepie, dokonanym przez Christiaana Barnarda w RPA.

Operacja się Mollowi nie udała. Posypały się oskarżenia i obelgi. Niesłuszne, raniące. Dziś wiemy, że nie mogło się udać. Brakowało leków przeciwko odrzutom. Jan Moll po porażce ogłosił, że już nie będzie więcej próbował. Jerzy Sadowski wierzył jednak, że kiedyś się uda.

Kilkanaście lat później, ówczesny doktor Sadowski staje przy stole operacyjnym - razem z docentem Dziatkowiakiem. Już jest po sukcesie Religi, już wiadomo więcej. Są leki i badania. Udaje im się pierwszy przeszczep. Kolejny też, i następny.

Pytam, czy pamięta, któremu pacjentowi dawał najmniejsze szanse, a ten mimo przeciwności, przeżył? - Nie można myśleć, że się nie uda, dawać mniejsze szanse - odpowiada prof. Sadowski.

Sam wiele razy robił rzeczy, jakich inni lekarze bali się próbować. Środowisko w takich sytuacjach patrzy na ręce, a te nie mogą zadrżeć. Przypomina sobie rok 2005. W szpitalu im. Jana Pawła II przygotowują się do pionierskiej, pierwszej na świecie operacji wstawienia zastawki bezszwowej - której nie trzeba wszywać, bo sama się rozpiera i utrzymuje. Zespół prof. Sadowskiego ćwiczył na zwłokach, na zwierzętach. Jest gotowy.

Na spotkaniu klubu kardiochirurgów, starsi koledzy przekonują profesora Sadowskiego: Jurek, nie rób tego. A co, jeśli zastawka się nie utrzyma, wpadnie do komory serca…

Sadowski jest jednak zdecydowany.

Znajduje się pacjent, któremu taką zastawkę można wszczepić. Profesor rozmawia z nim, tłumaczy, że ta operacja może uratować mu życie, ale z drugiej strony, że będzie pierwszą osobą na świecie leczoną w ten sposób. Pacjent zgadza się na zabieg.

Operacja się udaje. Potem druga, trzecia. Media na całym świecie piszą o krakowskim osiągnięciu. Dziś wszczepianie takich zastawek to standard.

Trzeba walczyć do końca
Kiedy pytam prof. Aleksandra Garlickiego, specjalistę chorób zakaźnych ze Szpitala Uniwersyteckiego, o cud, ten wzdycha.

- To nie cuda, ale wiara. Trzeba wierzyć, że się uda - profesor lekko odchyla okulary, jakby zastanawiając się, jak najlepiej ująć swoje myśli w słowa. - Człowiek musi zaufać lekarzowi i nie poddawać się. Poddanie się jest najgorszą rzeczą, jaką mógłby zrobić zarówno pacjent, jak i jego lekarz.

Siedzimy w krakowskim gabinecie profesora przy ul. Śniadeckich. Dookoła mnóstwo książek. Na grzbietach łacińskie nazwy, ale są też te, które łatwo zrozumieć: zapalenia wątroby, HIV, AIDS… Pytam, czy w gąszczu przypadków zdarzały się takie, które zaskakiwały. Kiedy nikt nie dawał szans na wyleczenie, a jednak się udawało.

- Oczywiście! - mówi prof. Garlicki. - To było jakieś 20 lat temu. Trafił do nas pacjent z zakażeniem HIV. Jeden z pierwszych takich przypadków. Przewijał się co jakiś czas na oddziale, ale potem zniknął. Wrócił z bardzo zaawansowanym zakażeniem, czyli z chorobą AIDS. Zauważył u siebie powiększenie węzłów chłonnych, tak silne, że nienaturalnie przekrzywiła mu się głowa. Podejrzewaliśmy, że to może być nowotwór. Po badaniach się potwierdziło. Stadium było bardzo zaawansowane.

Jego stan był na tyle poważny, że otrzymał chemioterapię paliatywną - czyli taką, która ma jedynie trochę zahamować chorobę. Wziął wszystkie dawki, został przeniesiony na oddział paliatywny. Każdy był raczej pewny, że jego dni są policzone.

To nie cuda, ale wiara. Trzeba wierzyć, że się uda. Chory musi zaufać lekarzowi i nie poddawać się - mówi prof. Garlicki

Wspomina prof. Garlicki. - Tak jakby miał dwie twarze. Pierwsza: mocna postura kulturysty, problemy z prawem, siedział w więzieniu. Druga: sumienny pacjent, skrupulatnie biorący leki i zgłaszający się na badania. Po pewnym czasie znowu zniknął, nie wiedzieliśmy, czy żyje. Jak się okazało, żyje. Nowotwór się cofnął. Minęło tyle lat, a on normalnie funkcjonuje, zmienił swoje życie, trochę je poukładał - mówi prof. Garlicki.

Inna opowieść: pacjent ponad 70-letni, energiczny, były biegacz. Diagnoza: ciężki tężec. Taki, jakiego się już praktycznie nie spotyka. Prognozy nie najlepsze. Może umrzeć. - To nie oznacza, że się poddaliśmy. Robiliśmy co w naszej mocy - mówi prof. Garlicki. Kiedy lekarze odłączyli pacjenta od respiratora, jego stan był zaskakująco dobry i rekonwalescencja przebiegła błyskawicznie. Kiedy tylko mógł zacząć mówić, poprosił o jajecznicę. Prawdziwą, na maśle. Kilka dni później wyszedł do domu.

- W medycynie jak w kinie, każde zakończenie jest możliwe - uśmiecha się prof. Garlicki. Pytam, jak można te wszystkie historie wytłumaczyć? - Nie wiem. To chyba po prostu udowadnia, że nie można wątpić i trzeba zawsze walczyć do końca

Cuda zdarzają się codziennie
- Bywają przypadki, kiedy rokowania są złe, wszyscy tracą nadzieję. A nagle dziecko zdrowieje. Ja tu nie widzę jednak zaskoczenia, ale ogromną pracę lekarzy, pielęgniarek, laborantów, salowych - bo one też mają swoją rolę - mówi prof. Mikołaj Spodaryk, ordynator oddziału leczenia żywieniowego w szpitalu w Prokocimiu. Oddział prof. Spodaryka jest inny niż wszystkie. Nie ma tam „przypadków”, to słowo zakazane. Jest Jaś, Wiola, Zosia, Kuba. Nie ma ciężkiego przypadku, jest poważnie chore dziecko. Personel ma zakaz ubierania się na biało. Sam profesor zmienia kolory swojego kitla - raz na różowy, jak Świnka Peppa, raz żółty jak Pokemon, a jeszcze kiedy indziej czerwony jak Święty Mikołaj. To daje dzieciom uśmiech i poczucie bezpieczeństwa. Pozwala celebrować chwile - czasami dla małych pacjentów, te ostatnie.

Pytam o cud.

- Tak naprawdę cuda dzieją się u nas codziennie. To jest coś, co uprawiam każdego dnia w szpitalu - leczenie żywieniowe dzieci, które nie mają jelit. Każda kropla kroplówki jest cudem. Właśnie, czy cudem? Może po prostu sprawnością farmakologiczną? - zastanawia się profesor. - Ludzie potrzebują wiary w cuda. Jeśli są wyleczeni, chcą być wyleczeni cudownie, otrzeć się o mistycyzm. Ja w takie cuda nie wierzę.

Przepis na szczęście
Kilka dni temu w skrzynce pocztowej prof. Jerzego Sadowskiego pojawiła się wiadomość: Panie Profesorze, dobrze Pana widzieć! Operował mnie Pan lata temu, dziś jestem zdrowy. Dobra robota!.

- To jest bardzo miłe. Tylko że ja nie pamiętam, jak go leczyłem - mówi profesor. - Nie mam w pamięci twarzy pacjentów. Spotykam ich w sklepie, u fryzjera, ale nie wiem, że ich operowałem. Dopóki się do mnie nie zwrócą - dodaje.

- Pamiętam twarz każdego dziecka, któremu towarzyszyłem w ostatnich chwilach. Ale nie pamiętam żadnego, którego wyleczyłem - podkreśla prof. Spodaryk.

Staram się pozbierać myśli i ułożyć z nich przepis. Przepis nie na cud, nie na sukces, ale na szczęście. Takie, które czuje lekarz i pacjent, kiedy się udaje.

- Kiedy człowiek dowiaduje się o chorobie, świat mu się wali. Kiedy ma raka - myśli, że to wyrok. A tak nie jest - w medycynie dokonał się ogromny postęp. Trzeba pacjentowi pomóc i to nie tylko lekarstwami, także słowem - tłumaczy prof. Garlicki. - Liczy się podejście lekarza, wsparcie bliskich i wiara pacjenta w powodzenie. Zaufanie między leczącym a leczonym.

- Trzeba liczyć się z tym, że w nasz zawód wpisana jest gorycz - że zrobiliśmy co można, a i tak nie uratowaliśmy pacjenta. Jest też satysfakcja, która później przeradza się w spokój. Spokój, że wszystko zrobiło się dobrze - dodaje prof. Spodaryk.

- Żeby być dobrym lekarzem, trzeba być przede wszystkim dobrym człowiekiem - mówi prof. Garlicki.

- Nie można wierzyć, że jest się bogiem - podkreśla prof. Sadowski.

***
Medycyna
(z łaciny medicina „sztuka lekarska”) to nauka empiryczna (czyli oparta na doświadczeniu), obejmująca całość wiedzy o zdrowiu i chorobach człowieka oraz sposobach ich zapobiegania i ich leczenia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska