Niektórym to zostało nawet do dziś: widziałem ostatnio na derbach zwyczajnych mężczyzn, ogolonych, w garniturach, z twarzy podobnych zupełnie do nikogo, którzy ekstatyczną przyjemność znajdowali w wyraźnym artykułowaniu informacji, kogo i za co, a może nawet czyją matkę i żonę, należy pier... ć.
Ale to tak na marginesie. My wróćmy do sedna, czyli do burdelu. Owa frywolna piosnka przypomniała mi się ostatnio, gdy środkiem nocy sunąłem trasą Szewska - Rynek - Mikołajska, próbując przebić się w okolice ulicy Kopernika. Nie było to proste, powiadam wam. Nie dlatego jednak, że miasto wodziło mnie na pokuszenie swoją wyjątkową gastro-rozrywkową ofertą. To znaczy inaczej - właśnie próbowało mnie wodzić cały czas, tyle że ta oferta... Hmm, jakby to powiedzieć?
Zrobię to najkrócej i możliwie najjaśniej jak się da: jeśli szukacie burdelu, to znajdziecie go już nie tylko na Grodzkiej. W tej chwili Rynek i okolice to jest nocą jeden wielki, zarzygany i zaszczany, burdel. Naganiacze, pijani Anglicy i nie tylko, nawalone małolaty, tancbudy, dziwki, syf, malaria. Że dobrze nie jest wiedziałem już wcześniej, ale jednak nie sądziłem, że tereny zwane parkiem kulturowym niepostrzeżenie zmieniły się w rodzimą wersję hamburskiego Reeperbahnu. Co rusz drogę zachodzi ci jakaś dama (to one nocą zastępują mimów, pana z ludzikami tańczącymi na żyłce i reklamowych staczy z szyldami na kijach w rodzaju "Polish cuisine - pierogi", czy "Muzeum tortur"). "Zapraszamy, pierwszy drink za darmo". "Zaprowadzę pana, ze mną będzie miał pan przy barze dziesięć procent zniżki". "U nas najładniejsze dziewczyny i najlepszy striptiz". Wizyta na bazarze w Stambule jest mniej uciążliwa, tym bardziej że szukający u nas wrażeń goście z Wysp drą mordy gorzej od tureckich sklepikarzy.
Nie wzięło się to znikąd. Jeszcze w grudniu 2005 roku amerykańska organizacja Project for Public Spaces, propagująca na całym świecie nowe, prospołeczne rozwiązania przestrzenne dla miast, uznała Rynek Główny w Krakowie za najlepszy plac na świecie. Dane zbierali chyba jednak zanim rok wcześniej pierwszy samolot tanich linii lotniczych dotknął kołami lotniska w Balicach. Tanie linie to nie tylko okno na świat. To również kuchenne drzwi, którymi wpuściliśmy hołotę na miejskie salony, odbierając je jednocześnie mieszkańcom. I, niestety, z uporem godnym lepszej sprawy tę hołotę tu dopieszczamy.
Z wizyt tej, głównie brytyjskiej ameby, która chce tanio popić i pobzykać, jest tylko jeden pożytek. Edukacyjny. Zobacz, powtarzam dziecku, gdy w sobotnie południe przedzieramy się przez grupy napranych Anglików na najlepsze lody w Krakowie, na św. Marka, to są naprani Anglicy. Przypatrz się dobrze, bo jeśli kiedyś usłyszysz, że to Polacy robią w świecie największą wiochę, będziesz wiedzieć, że to nieprawda. Mamy swoje wady, ale - patrz i ucz się - nigdy nie wierz stereotypom. Anglicy to nie tylko dżentelmeni w tweedowych marynarkach i ich małżonki w kaszmirowych blezerkach na guziki, miłośnicy P.G. Wodehouse'a, z dyplomami prestiżowych uczelni. Chamstwo nie ma narodowości.
Nie potrafię tylko wyjaśnić, dlaczego akurat my tak chętnie spędzamy to bydło do własnej zagrody.
Kraków łasi się o jakieś tytuły - no, ale powiedzmy sobie wprost, stolicą kultury to my jesteśmy tylko w swoim mniemaniu. W kategorii "naj" możemy co najwyżej zostać wybrani najtańszym burdelem Europy.