Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mamy święto kina, czas na wspomnienia

Jerzy Stuhr
Spotykamy się w samym środku jubileuszowego, 40. Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni. Pan dostał na nim mnóstwo nagród, więc chyba czas na wspomnienia…

To prawda. Festiwal Polskich Filmów zawsze był dla mnie łaskawy i to na różnych etapach mojej działalności. I tej aktorskiej i później - reżyserskiej. Szkoda że jestem ostatnio tak mocno zajęty, że nawet nie miałem czasu pomyśleć o tym okrągłym i zacnym jubileuszu przyjaznego i lubianego przez wszystkich festiwalu. Ale Organizatorzy i Publiczność mnie pamiętają, jak widać, bo od pewnego czasu "ścigano" mnie telefonicznie, prosząc, żebym przyjechał choćby na jeden dzień.

Szczególnie na końcową galę, gdyż będą tam wszyscy laureaci różnych "Lwów": i tych Złotych, i Specjalnych, i Srebrnych, więc ja też muszę być. I tak wtedy "wejrzałem w siebie" i sam się zdumiałem tym moim krótkim "rachunkiem sumienia", bo okazało się, że to ja dostałem najwięcej nagród na tym festiwalu. I aktorskich, od "Amatora" począwszy i reżyserskich, od "Spisu cudzołożnic", przez "Historie miłosne", "Tydzień z życia mężczyzny", "Korowód", do "Obywatela". Sam nie zdawałem sobie sprawy, że tyle tych nagród się zebrało!

Może więc rzeczywiście naturalną rzeczą byłyby jakieś wspomnienia? Zapewne trochę sentymentalne, bo przecież 40 lat festiwalu, to jest kawał życia każdego z nas. Dzięki takim wspomnieniom można zobaczyć, jaką drogę się samemu przeszło. I jak bardzo zmieniały się czasy.

Bo ja u samych początków "mojego" festiwalu przeżyłem prawdziwą wściekłość! Jeszcze dziś ją pamiętam! Było to w roku 1978, czyli jeszcze w Gdańsku, a nie w Gdyni, na piątym festiwalu, kiedy po rocznym przeleżeniu się na półkach wszedł do programu imprezy "Wodzirej" Feliksa Falka. Wiedziałem i wszyscy to widzieli, że film był znakomity, a nawet i dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że był prawdziwą wizytówką kina moralnego niepokoju.

I ja czułem, że zrobiłem świetną rolę i może już nigdy w życiu nie uda mi się takiej roli zagrać. Oczywiście, dzisiaj ten bilans wygląda inaczej, ale wtedy, niemal debiutant, jeszcze nie wiedziałem, ile ról mnie czeka. I pamiętam, jak byliśmy z Felkiem Falkiem w takim radosnym oczekiwaniu, pewni siebie… I nagle, w publicznym wystąpieniu jeden z partyjnych sekretarzy zagrzmiał, że "nie potrzeba nam wodzirejów w tym kraju"!

A czasy wtedy były takie, że słowa te to były nie tylko wskazówką dla jurorów, ale nawet wyrokiem na artystów. Stąd moja wściekłość. I rzeczywiście, "Wodzirej" nie dostał wtedy nic. Nawet najmniejszej nagrody. Zupełnie, jakby go nie było! Ale za to za rok, za rolę Filipa Mosza w "Amatorze" Kieślowskiego dostałem nagrodę aktorską, a sam film otrzymał Złote Lwy. Ale i tu nie należy się dziwić, bo choć film był świetny, moja rola też, to w powietrzu było to "coś", z czego za rok mogła urodzić się "Solidarność", zwłaszcza że festiwal nadal odbywał się w Gdańsku.

Zdarzyło się to miesiąc po tym, gdy "Amator" otrzymał Złoty Medal i nagrodę FIPRESCI na festiwalu w Moskwie! Czyli … wszyscy mogli być zadowoleni, a niektórzy odpowiedzialni urzędnicy, może nawet i "usprawiedliwieni"? Ale oczywiście przesadzam z tą spóźnioną ironią: film był świetny, role, nie tylko moja, ale wszystkich, znakomite i znaczące, a film do dziś nie stracił nic ze swojej siły.

Z późniejszych czasów najbardziej pamiętam moje wielkie zdenerwowanie, gdy startowałem na festiwalu jako debiutant reżyserski. To było w 1994 roku, gdy przedstawiłem "Spis cudzołożnic". A przecież na widowni i w jury byli sami koledzy. Już czułem, niemal słyszałem, jak szepczą między sobą; jak on śmie reżyserować, przecież jest tylko aktorem! Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy się okazało, że "Spis cudzołożnic" nie tylko się podobał, ale nawet otrzymał kilka nagród, a wśród nich Specjalną Jury.

Dla mnie było to wtedy przełamanie jakiejś bariery. Bo się okazało, że mogę reżyserować. Każdym następnym filmem udowadniałem więc, że jest to prawdziwe odczucie. Najlepszym przykładem były w niewiele lat później (w 1997 r.) "Historie miłosne", które otrzymały Złote Lwy.

"Historie miłosne" to zresztą osobny rozdział. Wkrótce zdobyły laury na festiwalu w Wenecji. Kilka miesięcy później otrzymały nominację do Oscara, a ja pojechałem z nimi do Hollywood. Gdyński festiwal miał więc do mnie również "szczęśliwą rękę". Ale, jak wiadomo, trzeba iść naprzód, a nie tylko wspominać!

Notowała: Maria Malatyńska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska