Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moja Mama - Wołynianka

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. Halina Gajda
Trzy razy uniknęła śmierci, bo Bóg przygotował dla niej inny plan. Miała wychować czwórkę dzieci. Najmłodszy syn, Stanisław Gurba, opowiada niezwykłą historię kilku ocaleń swojej mamy Wandy.

- Moja mama, gdy przyszła na świat, nie dawali jej więcej niż dziesięć lat życia. Przekroczyła proroczą barierę. Wtedy zaczęli jej mówić: nigdy nie będziesz miała dzieci, bo ciąża cię zabije. Nie będzie szans ani dla ciebie, ani dla nienarodzonego. Bóg miał widać inny plan. Trzykrotnie cudem ocalił ją od pewnej śmierci, by mogła wychować naszą czwórkę...

Dziewczynka cudownie ocalona w kościele
Stanisław Gurba opowiada o mamie jak o najlepszym przyjacielu, z którym zjadło się beczkę soli. Choć bez wzniosłości, to już z pierwszych słów bije prosta, ale najpiękniejsza miłość. - Maminy fotel stoi teraz pusty, ale ja wierzę, że ona jest w niebie. I jest szczęśliwa - mówi. - Nie po to Bóg trzykrotnie ratował ją od śmierci, by miała trafić gdzieś indziej - dodaje cicho. - Uśmiecha się, patrzy przed siebie, gdzieś daleko...

Mama Wanda zwykła mówić o sobie, że jest Wołynianką. Nie tylko z pochodzenia, ale też losu Wołynia - jej rodzice zginęli okrutną śmiercią z rąk banderowców, ona zaś jako niemowlę przenoszona była z rąk jednej rodziny do drugiej. Nawet porządnego aktu urodzenia nie miała, bo wszystkie dokumenty zaginęły. Wiadomo tylko tyle, że przyszła na świat w Witkowie koło Hoszczy, prawdopodobnie w 1942 roku, przed żniwami. Dokumenty spłonęły w lipcu 1943 roku w czasie pogromu Polaków, wraz z plebanią w Międzyrzeczu. Metrykę udało jej się wyrobić, dopiero gdy szła do szkoły średniej. I to na podstawie zeznań świadków. Ci podali, że urodziła się w 1943 roku. Tak zostało.

- Ta plebania była pierwszym w jej życiu cudem ocalenia. Miała może rok, może troszkę więcej, gdy ataki na Polaków były szczególnie nasilone. Ludność szukała schronienia. Jedni, tak jak opiekunowie mamy, wybrali kościół, inni plebanię. Opowiadała nam, że wszyscy bronili się przez kilka dni. Ocaleli tylko ci w kościele. Dzięki grubym murom i stalowemu dachowi. Plebania spłonęła ze wszystkimi tam zgromadzonymi - snuje rodzinną historię.

Los, który strzegł przed powrotami
Bóg darował jej wprawdzie życie, ale chorowała. - Po latach dowiedziała się, że jedna z ciotek, patrząc na nią - osłabione do granic niemowlę - na wszelki wypadek ze ślubnej halki uszyła sukieneczkę, by było ją w czym pochować - przypomina.

Znamienne, że halka należała do nieżyjącej mamy małej Wandzi... Drugi raz Opatrzność dała o sobie znać już w Równem, dokąd cała rodzina przeniosła się, uciekając przed banderowcami. Zbliżał się front i bombardowania były codziennością. Więc gdy rozległ się alarm przeciwlotniczy, wszyscy zbiegli do piwnicy. Dopiero po chwili zorientowali się, że dziewczynka została w mieszkaniu na górze. Po wszystkim okazało się, że jak gdyby nigdy nic, siedziała na dywanie, na środku pokoju. - Obsypana szkłem, odłamkami, ale nawet niedraśnięta - relacjonuje syn.

Mamie pana Stanisława nigdy nie udało się wrócić w rodzinne wołyńskie strony. Nawet na chwilę. Czy to zbieg okoliczności, czy jakaś wyższa siła, nie wiadomo. Ilekroć przygotowywała podróż na Wołyń, w ostatniej chwili działo się coś, co niweczyło plany. - Najczęściej po prostu chorowała - wspomina pan Stanisław. - Od dziecka miała kłopoty z płucami. Częste zapalenia nie dawały się leczyć krócej, niż kilka tygodni. Potem długo była osłabiona, nie w głowie były jej więc wyjazdy - dodaje. Tyle mówi logika, ale... - Myślę, że ktoś czuwał nad nią. Mogłaby nie przeżyć widoku tak ważnego w jej życiu kościoła, do dzisiaj nie odbudowanego, bo nie było komu i nie było dla kogo tego robić - mówi. - A także widoku wsi, po której nie ma śladu - dodaje.

Nigdy nie dane jej też było zapalić świeczki na grobie rodziców. Zamordowani przez UPA, pochowani na międzyrzeckim cmentarzu, nawet po śmierci nie zaznali spokoju. Pani Wanda swoim dzieciom opowiadała, że Ukraińcy zrównali cmentarz z ziemią. Nikt nigdy nie podjął się ekshumacji tam pogrzebanych.

Fundamentem była miłość i zaufanie
Tragicznymi życiowymi doświadczeniami nigdy nie obciążała rodziny. Fundamentem domu była matczyna miłość, jakiej sama nie zaznałalecz dająca pewność, że ma się gdzie i po co wracać.

- Mieliśmy dużo swobody w wyborach. Niczego nam nie narzucała, nie sugerowała. Szanowała każdą młodzieńczą decyzję - wspomina. - Nie śmiała się, nawet gdy jako mały brzdąc z zapartym tchem oglądałem w telewizji jakiś koncert orkiestrowy i pewny siebie, głośno zapowiedziałem - pokazując oczywiście palcem na ekranie, że jak dorosnę, to będę grał na skrzypcach - opowiada ze śmiechem.

Mama nie powiedziała słowa także wtedy, gdy ośmioletni Staś przyszedł do domu oznajmiając, że zamierza uczyć się w szkole muzycznej, bo właśnie wszystko załatwił. Nie wzięła tego za dziecięcy kaprys, chwilową fanaberię. Kazała tylko siostrze iść z nim na egzamin.

Wieczorami siadywała w fotelu, z książką, gazetą, czasem robiła na drutach. - Była tam zawsze. Jak filar, o który można się było oprzeć, wygadać, opowiedzieć o dziecięcych troskach, a potem o pierwszych miłościach - szepcze.

Powrót do syna z niebiańskiej łąki
Z mamą łączyła go szczególna więź. Znacznie głębsza niż ta, jaka łączy matkę i syna. Pani Wanda bowiem, gdy zaszła z nim w ciążę, od razu spotkała się z wetem lekarzy. Nie dawali szans na donoszenie, na to, że przeżyje poród. Wręcz obwiniali ją, że sama skazuje się na śmierć. Nie mieli do końca racji, bo ciąża przebiegała w miarę normalnie. Dmuchając jednak na zimne, uznali, że najlepszym miejscem na rozwiązanie będzie specjalistyczna klinika w Krakowie. Gdy jechała na salę operacyjną na cesarskie cięcie, Kraków rozbrzmiewał dzwonem Zygmunta. To rzadkość, bo ten bije tylko z okazji szczególnych wydarzeń. Znak to? Przepowiednia jakaś? Prosty, dla lekarzy wręcz powszedni zabieg przedłużał się niepokojąco. Potem okazało się, że pani Wanda przeszła śmierć kliniczną.

- Po latach opowiadała mi, jak szła wtedy łąką pełną kwiatów. Do jasnego punktu gdzieś na horyzoncie. Była coraz słabsza, ale nie poddawała się, czując, że gdy dotknie tej światłości, będzie szczęśliwa. Usłyszała jednak głos: wracaj, urodziłaś syna. Tłumaczyła, że nie ma już siły, ale polecenie było bezwzględne: musisz go wychować. Nagle zobaczyła siebie jakby z góry i twarze zdenerwowanych lekarzy, którzy próbowali ją ratować, i poczuła ulgę, gdy otworzyła oczy - opisuje pan Stanisław.

Prognozy lekarzy nie sprawdziły się. Po ostatnim porodzie, który według nich miał być tak krytyczny, przeżyła trzydzieści lat. Została szczęśliwą babcią pięciorga wnucząt. Zaczęła nawet spisywać dzieje swojej rodziny, ale kłopoty zdrowotne co raz przerywały pracę. Po jej śmierci dokończył ją syn Piotr. Książka pt. „Wołynianka” jest dostępna dla czytelników w gorlickiej bibliotece miejskiej. - Pojutrze Dzień Matki. Kupię kwiaty, zapalę znicz. Posłucham jej głosu, czytając książkę, gdyż piękne jest to, że czytając ją, mam w głowie Jej głos. Mam nadzieję, że nigdy go nie zapomnę - dodaje.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska