Jak by Pan opisał te trzy miesiące po 10 kwietnia w pańskim życiu?
Jako straszne doświadczenie. Jakby ktoś zabrał jakąś część mnie. Byliśmy jako ekipa bardzo zżyci. W gronie kierownictwa spotykaliśmy się dwa razy dziennie w gabinecie ministra Łopińskiego. Bardzo często przychodził także Pan Prezydent. Wspólnie omawialiśmy najważniejsze kwestie. To nie była tylko współpraca, to była przyjaźń.
Przez ten czas Pałac Prezydencki był cichy. Jak tam w środku brzmiała ta cisza?
Pałac zgasł, kiedy pochowaliśmy ostatniego z naszej ekipy - Mariusza Handzlika. Telefony milczały, ludzie przemykali się pod ścianami. Był jak dom w żałobie.
Pojechał Pan wtedy do Moskwy po ciało Marii Kaczyńskiej. Dlaczego akurat Pan?
Minister Maciej Łopiński, szef gabinetu Prezydenta, zadzwonił do mnie i oznajmił, że za dwie godziny lecę do Moskwy. Nie pytałem, dlaczego ja. Był to dla mnie wielki zaszczyt. Pojechałem na lotnisko, gdzie spotkałem się z minister Bożeną Borys-Szopą, także z kancelarii. Był już wieczór. Przywieziono wojskowym samochodem trzy trumny, przyjechało kilku żołnierzy kompanii reprezentacyjnej. Wszyscy wsiedliśmy do casy, trochę zdziwieni, że są trzy trumny. Wytłumaczono nam, że po to, byśmy mogli wybrać. To był specyficzny lot... Trzy trumny, żołnierze i my. Kilka godzin szumu silników i cisza.
To Pan wybrał trumnę?
Pani minister miała decydujący głos. Uznałem, że jako kobieta będzie miała lepsze wyczucie.
Potem atmosfera w Pałacu była na tyle ciężka, że chciało się stamtąd uciekać?
W budynku Kancelarii Prezydenta przy Wiejskiej życie toczyło się normalnie, zwłaszcza od kiedy sprzed drzwi gabinetu ministra Stasiaka, dyrektor Mamińskiej i dyrektor Doraczyńskiej usunięto portrety, znicze i kwiaty. Był to dla mnie bolesny moment, ale to było moje miejsce pracy, gdzie spędzałem większość czasu, zaglądając tylko na Krakowskie Przedmieście. A tam rzeczywiście było niełatwo, ale trwaliśmy.
Gdy Jarosław Kaczyński zdecydował się kandydować, to był jakiś przełom?
Cieszyliśmy się, oczywiście. Uważaliśmy, że to najlepsza ze wszystkich możliwości. Byliśmy przekonani, że po jego zwycięstwie będzie kontynuacja takiej polityki i takiej wizji Polski, jaką realizował nasz Pan Prezydent.
Spotykaliście się dalej w tym samym rytmie?
Rzadziej, ale te spotkania były nam bardzo potrzebne, bo trudno jest wrócić do stabilności. To, że jesteśmy razem, trzymamy się, bardzo nam pomagało, wzmacniało. Czekaliśmy na wynik wyborów i robiliśmy swoje.
W którym momencie zaczęliście rozmawiać o przyszłości politycznej?
Pierwsze takie rozmowy prowadziliśmy między sobą gdzieś dwa tygodnie po ostatnich pogrzebach. Wynik wyborów prezydenckich i jego skutki personalne były dla nas wielką niewiadomą.
Zadawaliście sobie także pytania, czy sami albo wasi nieżyjący koledzy z kancelarii nie popełnili istotnych błędów przy organizacji tej podróży do Smoleńska? To była jakaś zadra, która was dręczyła?
Przede wszystkim ogromnie zaskoczyło nas rozdzielenie obchodów na dwie uroczystości. Do tego nadchodziły nieprzyjemne sygnały ze strony rządowej, że właściwie nie wiadomo, po co Prezydent chce tam lecieć. A przecież dla Pana Prezydenta ta uroczystość miała niezwykłą wagę. Te działania odczytywaliśmy jako kolejną próbę postawienia Prezydenta w trudnej sytuacji. Proszę przy tym pamiętać, że za udostępnienie samolotu, wybór załogi, zabezpieczenie lotniska, lotniska zapasowe itd. odpowiadała strona rządowa. Nie uczestniczyłem bezpośrednio w przygotowaniach, ale został z tego okresu stos pism wymienionych między ministrem Stasiakiem a Kancelarią Premiera, MSZ i MON. Nasza kancelaria była organizatorem wyłącznie w tym znaczeniu, że prośby o włączenie w skład delegacji były kierowane do Prezydenta. Także marszałek Komorowski zwrócił się z prośbą, by na pokładzie znalazło się miejsce dla przedstawicieli wszystkich klubów parlamentarnych. Podobnie w kwestii udziału generałów wysłane było pismo do ministra Klicha, a ten dziękował, że uwzględniono ich na liście pasażerów.
Dlaczego prezydent spóźnił się na ten lot?
Nie mam pojęcia czy się spóźnił, ale widzę, że są próby zrobienia z tego problemu.
Sami nie rozbieraliście tych minut, godzin, decyzji na drobne?
Oczywiście analizowaliśmy wszystko wiele razy i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że sugerowanie jakiegoś szczególnego pośpiechu czy presji lądowania jest nieuzasadnione. Gdyby uczestnicy obchodów w Katyniu zaczekali nawet dwie godziny na Prezydenta, to z pewnością zrozumieliby sytuację. Czas nie był tu czynnikiem determinującym. To nie było spotkanie międzynarodowe na wysokim szczeblu, to była nasza, polska uroczystość.
Naturalne jest pytanie, dlaczego samolot runął. Jak w Pałacu na nie odpowiadaliście?
Mam nadzieję, że prokuratura to wyjaśni. Nie chcę tego komentować, nie znam wszystkich szczegółów. Mogę tylko wyrazić opinię, że sprawa zabezpieczenia przelotu, zapewnienia jego bezpieczeństwa, wygląda źle. To musi być wnikliwie wyjaśnione, ale moim zdaniem prokuratura potrzebuje silnego wsparcia dyplomatycznego w relacjach ze stroną rosyjską. To wsparcie powinien jej zapewnić polski rząd, a nic o tym nie słychać.
Te 96 osób tam poległo czy zginęło tragicznie?
To zależy...
Zależy kto?
Nie. Na pokładzie tego samolotu byli sami znakomici ludzie. Sam fakt, że lecieli właśnie tam, na uroczystość tak ważną, świadczy o ich postawie jako obywateli, Polaków. Jeżeli uświadomić sobie, że na obchody w Katyniu leci samolot z polską delegacją, na czele której stoi Prezydent, kilkadziesiąt kilometrów od miejsca tej zbrodni rozbija się i wszyscy giną, to trudno mi oprzeć się słowu polegli, bo ono odzwierciedla stan mojego ducha. W katastrofach lotniczych ludzie giną tragicznie, ale ten lot miał tak szczególny charakter, że w mojej świadomości wszyscy jego uczestnicy przechodzą do panteonu bohaterów. Ktoś, kto tam leciał, z pewnością czynił to z pobudek patriotycznych i stąd raczej poległ.
A ten, kto leciał tam trzy dni wcześniej?
Trzeba pamiętać, że polskie oficjalne uroczystości w Katyniu od dawna planowano na 10 kwietnia. Ta data jest podawana w dokumentach z lutego i nic wówczas nie wskazywało na jakiekolwiek problemy. Tym bardziej że w styczniu rząd rosyjski deklarował tylko pomoc w zorganizowaniu uroczystości na swoim terytorium. Mnie nurtuje zatem pytanie, dlaczego nagle, w marcu, premier Putin zarządził swoje uroczystości 7 kwietnia z zaproszeniem polskiego premiera, a nasz rząd natychmiast się na to zgodził, choć było oczywiste, że to prowadzi do rozbicia jedności obchodów rocznicy mordu katyńskiego.
W którym miejscu jest granica wykorzystywania sprawy katastrofy w walce politycznej?
Nie wyobrażam sobie, by ze względów politycznych można było nie dociekać przyczyn największego nieszczęścia w historii ostatnich dziesięcioleci Polski. Traktowanie samej katastrofy czy śledztwa jako tematu tabu w demokratycznym kraju to dla mnie jakaś pomyłka. Dlaczego mamy się nie domagać głośno, by sprawa została wszechstronnie wyjaśniona, by czarne skrzynki zostały sprowadzone z Moskwy, podobnie jak wrak samolotu? To jest polska własność i podstawowe dowody. Musimy poznać prawdę, to także kwestia polskiej racji stanu. Mówi się o tym w amerykańskim Kongresie, a w Polsce nie wolno?
Gdy wybuchła sprawa pochowania prezydenta na Wawelu, odmawiał Pan patriotyzmu tym, którzy protestowali. Podtrzyma Pan teraz tę opinię?
Na pewno były w tej wypowiedzi silne emocje. 2-3 dni po katastrofie trudno było się przed nimi obronić. Dla mnie, jako krakowianina ta sytuacja miała szczególny, uderzający kontekst. Pytano mnie przecież o grupę ludzi, wyposażonych w często niewybrednej treści plakaty i skandujących podobne hasła, a miejscem protestu była ulica Franciszkańska, pod oknem, gdzie spotykaliśmy się z Ojcem Świętym. Odmawianie w taki sposób człowiekowi, dla którego Polska była wszystkim, prawa do pochówku na Wawelu, po tym, jak zginął na służbie dla Ojczyzny, zszokowało mnie i myślę, że było też bolesne dla wielu innych osób. Słowa, które wypowiedziałem wówczas, nie odnosiły się jednak do wszystkich, którzy mieli inne zdanie co do miejsca pochówku Pary Prezydenckiej. Nigdy bym sobie nie pozwolił na tego typu wypowiedź.
Wszystko wskazuje na to, że będzie Pan kandydatem PiS na prezydenta Krakowa.
Dotąd nie startowałem w wyborach samorządowych, więc to może być dla mnie nowe doświadczenie. Oficjalnie nikt nie złożył mi jeszcze takiej propozycji, ale niezależnie od tego kto będzie kandydatem, uważam, że Kraków potrzebuje rozwoju, nowego tchnienia.
A Pan potrzebuje tchnienia poparcia od swego przyjaciela Zbigniewa Ziobry?
Jeśli będę kandydował z wdzięcznością przyjmę każde poparcie, zwłaszcza osób cieszących się dużym zaufaniem społecznym. Patrząc na wyniki wyborów, do takich osób z pewnością należy Zbigniew Ziobro.
Jeśli zostanie Pan prezydentem, to co zrobi Pan dla upamiętnienia Lecha Kaczyńskiego w Krakowie?
Kraków upamiętnił Pana Prezydenta i jego Małżonkę w sposób, w jaki nie mogło tego uczynić żadne inne polskie miasto. Jestem za to ogromnie wdzięczny, tak jak i za to, że bardzo dużo ludzi przychodzi każdego dnia na Wawel. Za życia Pan Prezydent bywał w naszym mieście często, też nieoficjalnie, zaglądał na Kazimierz. Lubił klimat Krakowa i chciałbym, żeby krakowianie o tym wiedzieli.