Bez wrażenia i bez budzącej zainteresowanie dyskusji przeminęla 60. rocznica powstania Nowej Huty. A byłoby co rozważać; nie tylko w Hucie, w starym Krakowie zwłaszcza. Nie o taką rozmowę jednak chodzi, jaką zaproponowali co gorliwsi lustratorzy przeszłości, tropiąc ostatnie ulice biorące imiona od niegdysiejszych "przodowników pracy socjalistycznej".
Z jakiegoś - na pewno ciasnego - punktu widzenia jest to słuszne, ale dobrze byłoby zastanowić się, dlaczego Włosi (nie wspominając o innych narodach mających dłuższą niż my historię) nie burzą pomników dawnych tyranów? Wystarczy pojechać do Rzymu, żeby zobaczyć nienaruszony posąg Mussoliniego, a wielu cesarzy i wodzów dumnie prężących się na triumfalnych kolumnach to postaci zbrodnicze i odrażające.
Pomnikowe figury PRL-u w wersji - jak tutaj mówią - "hucianej", to najwyżej wiejskie diabełki przy tamtych szatanach. Albo są jeszcze mniejsi, bo stumanieni biedacy święcie wierzyli w podsuwaną przez propagandę wizję czerwonego raju i dla niej wypruwali sobie żyły; na pewno zostało im to wybaczone i dzisiaj ironicznie przyglądają się z nieba naszym porządkom.
Doprowadzono je do absurdu zaraz po upadku komunizmu, usuwając z alei Róż obrzydliwy pomnik Lenina dłuta (nie wiem czy mu to wybaczone będzie?) Mariana Koniecznego. Nawiasem mówiąc, gdy wkrótce po odsłonięciu monumentu opozycyjna grupka coś tam odważnie podłożyła i odstrzeliła piętę, to cały Kraków wołał z radością: - "Konieczny, do nogi!"
Ale ten pomnik - dosadnie zwany przez miejscowych: "Brzydalem" - był w czasach jaruzelskich centrum demonstracji i protestów. Tu bez przerwy śmierdział gaz, parkowały milicyjne suki, tu najgęściej kręcili się SB-ccy kapusie. Dzisiaj w alei Róż nie uświadczysz pamiątki owych czasów: czysto, pusto i gładko, jakieś banki, sklepy, knajpki.
Nie postuluję przywracania pomnika Lenina, ale tablica pamiątkowa w tym miejscu byłaby ważniejsza niż - równie nieestetyczny jak dawny "Brzydal" - pomnik "Solidarności" po przeciwnej stronie placu Centralnego; owszem, wygląda jak pamiętna litera "V", ale niechlujnie ułożona z wybrakowanych elementów budowlanych.
Do tego właśnie prowadzi manipulowanie przeszłością w imię doraźnych interesów teraźniejszości, zwane dla niepoznaki "polityką historyczną".
Tymczasem nieusuwalnym składnikiem historii tak Nowej Huty, jak Krakowa są zarówno stumanione wiejskie chłopaki wyrabiające po 200 procent normy, a potem zalewające swój ból tanią gorzałą, jak i obrońcy krzyża postawionego w miejscu gdzie władza - jeszcze pod wrażeniem narodowego poruszenia 1956 roku - zgodziła się na budowę kościoła, a potem oczywiście słowa nie dotrzymała. Historię bowiem można budować tylko na prawdzie, a nie na polityce, bo powstają w ten sposób kolejne białe plamy.
Zbudowana w miejscu ekonomicznie bezsensownym, tylko w celu zrównoważenia "reakcyjnego" Krakowa, okazała się Huta grabarzem tego bezsensu. To właśnie huciani robotnicy mający być kształtowanymi bez Boga janczarami komunizmu, najskuteczniej - obok stoczniowców z Gdańska - przeciw komunizmowi wystąpili. Ale też oni zapłacili największą cenę bezrobocia i biedy, gdy po upadku komuny i "Brzydala", także do Huty weszła ekonomia. Fałszywe idee nie umierają łatwo, ich widma straszą przez kolejne epoki. Pouczająca to opowieść, nie tylko tutaj. Obawiam się jednak, że wolimy jej nie słuchać.
Ale najtrudniejsze pytanie jeszcze przed nami, bowiem - mimo upływu 60 lat - ani stary Kraków nie zaakceptował Huty i nie zlał się z nią, ani Huta nie stała się częścią Krakowa, mimo że od dawna nie jest osobnym miastem. Jedyną krótka epoką, kiedy ludzie z okolic Rynku działali ramię w ramię z ludźmi z Kombinatu, były czasy "Solidarności", zarówno tej niezapomnianej pierwszej, jak i tej jeszcze bardziej niezwykłej - podziemnej.
Wypada więc spytać: czy stary, szacowny Krakówek pojmie kiedyś, że Huta i huciani ludzie nie są tylko pozostałością po wybryku komuny? A jednocześnie: czy kiedyś Huta poczuje, że nie jest tylko przemysłowym miastem jak inne, ale wygrała niesłychany los na loterii dziejów przez to sąsiedztwo z historią, kulturą i pamięcią?