Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na lodowcu Kitzsteinhorn można jeździć na nartach niemal przez cały rok

Magda Huzarska-Szumiec
Magda Huzarska-Szumiec
Kolejki na lodowiec Kitzsteinhorn wywożą narciarzy i turystów pieszych przez cały rok
Kolejki na lodowiec Kitzsteinhorn wywożą narciarzy i turystów pieszych przez cały rok Kitzsteinhorn
Narty w maju? To całkiem możliwe. Kiedy świat wróci do normalności, na pewno jeszcze raz pojadę do austriackiego Zell am See.

Gdy siedzimy w domach na kwarantannie, o podróżach możemy jedynie pomarzyć. Wielu z nas ogląda zdjęcia miejsc, do których chciałoby wrócić. Mnie wpadły właśnie do rąk fotografie sprzed roku, kiedy to wybrałam się na majówkę do austriackiego Zell am See. Jeździłam tam na rowerach wokół uroczo położonego w otoczeniu Alp jeziora, chodziłam na wyprawy do wąwozu pełnego wodospadów, które otaczała rozkwitająca wiosną przyroda. Ale że Zell am See leży tuż obok miejscowości Kaprun, z której wyjeżdża się na słynny lodowiec Kitzsteinhorn, zdarzyła się rzecz niespotykana. Mimo iż był to słoneczny, ciepły, majowy dzień, stanęłam na jego szczycie, przypięłam narty i poczułam się jak w zimowym raju.

Słońce świeci dla narciarzy na Kitzsteinhornie

Zacznijmy od tego, że lodowiec Kitzsteinhorn wyrasta 3029 metrów nad poziom morza. To wystarczy, by na górze utrzymywał się śnieg nie tylko w maju, ale w zasadzie przez cały rok. Bo, jak się na miejscu dowiedziałam, szusować na nartach można tu do połowy lipca. Przez dwa kolejne miesiące górę w swoje władanie biorą wędrujący po niej turyści. Narciarze wracają w połowie września, by cieszyć się świeżym śniegiem i doskonale przygotowanymi trasami. W maju też takie były, choć parę dni wcześniej pogoda spłatała figla i Kitzsteinhorn został zasypany białym puchem, tak jak się to zazwyczaj zdarza w środku zimy. My mieliśmy szczęście i mogliśmy szaleć po doskonale gładkich, pozbawionych jakichkolwiek przeszkód nartostradach. Wjeżdżaliśmy do góry najpierw kolejką kabinową. Na miejscu korzystaliśmy z orczyków, bo nie wszystkie wyciągi są o tej porze roku czynne. Ale i tak ich ilość była imponująca, tym bardziej, że innych narciarzy trudno było spotkać.

A na tym lodowcu to rzadkość. Pamiętam, że kilka lat temu, kiedy panowała wśród Polaków moda na wyjazdy w te rejony Austrii, aż tak pusto nie było. Choć też trudno było narzekać, bo przy takiej ilości naprawdę bardzo szerokich i długich tras (niebieskie – 22 km, czerwone - 16 km, czarne - 3 km) oraz przy tak wielu wyciągach nikt nikomu nie przeszkadzał. W maju jednak na górze panował błogi spokój. Cisza, temperatura, która sprawiła, że szybko rozpięłam kurtkę, i zapierające dech w piersiach widoki doprowadziły do tego, iż trudno było mnie zaciągnąć na obiad. Ale po nim czekała nas dodatkowa atrakcja, czyli najwyższy punkt widokowy lodowca. Jest on jedyny w swoim rodzaju, gdyż z dużej platformy panoramicznej widać niemal całe Alpy.

Idzie się do niej ciemnymi korytarzami, gdzie znajduje się galeria Parku Narodowego. Po drodze wstąpiłam do sali kinowej, w której na dużym ekranie można zobaczyć film o tamtejszej faunie i florze. Oglądając go wyobrażałam sobie, że gdy narciarze po południu zjeżdżają wreszcie do małej miejscowości Kaprun, leżącej u podnóża lodowca, czworonożni mieszkańcy tego miejsca wychodzą ze swych kryjówek. Wtedy to dopiero zaczyna się tu alternatywne, zwierzęce życie.

Wiosenna pogoda dla rowerzystów

Zimę zostawiłam na lodowcu, by spotkać się z prawdziwie wiosenną pogodą u jego podnóża, czyli w małej miejscowości Kaprun. Szybka zmiana strojów i można wskakiwać na rowery. Niespiesznie pedałując, w końcu po narciarskich szaleństwach trzeba oszczędzać nogi, dotarliśmy do wąwozu Sigmunda Thuna, które to miejsce – jak się okazało – też miało wiele wspólnego z Kitzsteinhornem. Otóż woda szukając ujścia z topniejącego lodowca wydrążyła tu skalną krainę, przez którą przepływa potok Ache Kaprun.

Uroda tego pełnego wodospadów miejsca, sprawiła, że raz po raz zatrzymywałam się, wydając z siebie okrzyki zachwytu. Na szczęście nikt mnie nie słyszał, bo wszystko zagłuszała spadająca z hukiem woda. Przed jej rozpryskującymi się kroplami chroniły nas zadaszenia, które ustawiono nad drewnianymi schodkami. Dochodzi się nimi do dużego wodospadu, wypływającego z otoczonego ośnieżonymi Alpami jeziora. Spacer wokół niego to niebywała przyjemność, szczególnie że kolor wody jest bajeczny.
Podobnie zresztą, jak w znajdującym się w samym środku miejscowości Zell am See jeziorze. W maju nie można się było jeszcze w nim kąpać, bo temperatura wody temu nie sprzyjała, ale w lecie pływanie w jego krystalicznie czystej wodzie, sprawia dziką rozkosz. Nam pozostawało jedynie podziwianie jego urody, nie tylko gdy pedałowaliśmy na rowerach, ale też gdy płynęliśmy przez nie stateczkiem, kontemplując zachód słońca. Co ważne, można to było zrobić za darmo, gdyż szczęśliwie byliśmy posiadaczami, See-Kaprun Sommerkarte, którą dostaje się w cenie zakwaterowania w niektórych hotelach. Karta udostępnia bezpłatnie lub z dużą zniżką ponad 40 atrakcji, plaże nad jeziorem i kryte baseny, punkty widokowe, wąwozy czy koleje linowe. A na dodatek umożliwia przejazdy publiczną komunikacją.

Właśnie w ten sposób dostaliśmy się następnego dnia pod kolejkę wywożącą turystów na pobliski Schmittenhöhe. W zimie narciarze rozkoszują się tu przepięknymi trasami, z których można podziwiać leżące w dole jezioro. Wiosną mogą z góry podziwiać 30 szczytów, których widok rozciąga się aż po horyzont. Niegdyś patrzyła na nie cesarzowa Elżbieta, która wspinała się tu na własnych nogach, choć eskortowana przez zastępy służących. Piękna Sisi podobno robiła to nie tyle dla urody krajobrazów, ale dlatego, że cierpiała na anoreksję i za wszelką cenę chciała zachować sylwetkę osy. O jej pobycie tu przypomina dziś drewniana kapliczka św. Elżbiety, w której znajdują się portrety władczyni.

*
Przyznam się, że nie miałam samozaparcia Sisi i nie tylko wjechałam na Schmittenhöhe, ale także z niego zjechałam. A na dodatek pożarłam mnóstwo miejscowych dań, których kalorii na wszelki wypadek nie liczyłam, bo szkoda mi było psuć sobie humoru. Nic na to nie poradzę, że nie mogę oprzeć się daniu o nazwie käsespätzle, czyli austriackim domowym kluseczkom z serem i przysmażoną cebulką, podawanym prosto z patelni. Usiłowałam zrobić je nawet siedząc w domu na kwarantannie, ale to nie to samo. Potrzebne są do tego regionalne składniki. Wierzę, że w przyszłym roku będę je mogła kupić na miejscu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska