Na 4 czerwca 2023 roku Donald Tusk wezwał do wielkiej demonstracji w Warszawie. Także tym razem chodzi o to, by okazać sprzeciw wobec władzy, która zaczęła zgarniać państwo tylko dla siebie i wprowadzać w Polsce autorytaryzm. Jest jakaś nadzwyczajna klamra między wyborami z 1989 roku a tymi, które czekają nas na jesieni w tym roku. To nie będzie tylko walka o większość w Sejmie, ale też walka o pokazanie, że jesteśmy razem, gdy ktoś chce nam zaiwanić państwo. I ta #rozgrywka zacznie się już 4 czerwca.
Część polityków opozycji sceptycznie przyjęła pomysł demonstracji 4 czerwca. Pierwszy poziom absurdu w ich wykonaniu to oczekiwanie specjalnych „zaproszeń” na uliczną demonstrację rocznicową. Ale nic to przy wzywaniu do nieuczestniczenia w imprezie, której dany polityk nawet nie traktuje jako swoją.
Patrzę na to, co dzieje się z telewizją rządową, która powinna być publiczna - widzę jak organizuje ona ataki na liderów opozycji. Wciąż nie może zmieścić się w głowie, że media rządowe doprowadziły do zaszczucia młodego Mikołaja Filiksa. Ambasador średniego europejskiego kraju mówi mi o swoim zażenowaniu po obejrzeniu „Dziennika” (to bardziej pasuje niż „Wiadomości”). Zresztą nie trzeba oglądać, bo codziennie relacjonuje to Stanisław Żerko. Pracownicy telewizji wykłócają się między sobą, który bardziej służy władzy. Słyszę o planowanych komisjach i dochodzeniach przeciw opozycjonistom i myślę tak: idzie autorytaryzm, dorobek kilku pokoleń Polek i Polaków jest rozdrapywany przez partie władzy. Ostatni czas zakrzyknąć: nie.
Rewolucja Godności na #Ukrainie zaczęła się od słynnego hasła „lajki się nie liczą”. Mustafa Najem, przywódca młodych na kijowskim placu jesienią 2013 roku, tak definiował sytuację; nie wystarczy siedzieć w domu i lajkować posty. Trzeba przyjść i być razem w stolicy. Nie każdy sam przy swoim kompie i na #smartfonie, nie, że każdy u siebie w mieście. Od tego trzeba zacząć - wspólnego powiedzenia im: nie. Nie ma miejsca na dąsy. Lajki się nie liczą.
