Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Od śmierci z głodu ratowały ich susły

Lech Klimek
Lech Klimek
Barbara Staniszewska miała siedem lat, gdy wraz z mamą i trójką rodzeństwa trafiła do Kazachstanu. O śmierci ojca, który zginął na Ukrainie z rąk Sowietów, dowiedziała się z telewizji w 1994 roku.

Był rok 1946, gdy wróciliśmy do Polski - wspomina Barbara Staniszewska, jedna z gorlickich sybiraczek, która razem z mamą i rodzeństwem spędziła na wysiedleniu 6 lat.

- Trafiliśmy do Myślenic, stamtąd pochodził tato. Ciocia na nasze powitanie upiekła szarlotkę. Wtedy nie wiedzieliśmy jak ją jeść, nie znaliśmy też smaku cukru - opowiada.

Zaskoczona ciotka postawiła na stole ziemniaki, które zostały z obiadu. Dla wynędzniałych i nieraz popłakujących z głodu dzieci to był prawdziwy przysmak.

Szczęśliwe dzieciństwo jak bańka mydlana

W dniu wybuchu drugiej wojny światowej pani Barbara miała sześć lat. Mieszkała razem z rodzicami i trójką rodzeństwa w Samborze w wilii przy ulicy Kopernika. Mama zajmowała się domem, a tata Stanisław był naczelnikiem sądu grodzkiego.

- Miałam szczęśliwe dzieciństwo i kochającą rodzinę - wspomina. - Wszystko zmieniła straszna wojna.

Niemcy w Samborze byli niedługo. Zajęli go 13 września.

- Pamiętam, jak szli obok naszego domu, ulica prowadziła od stacji kolejowej do rynku - opowiada pani Barbara. - Ten stuk obcasów o bruk długo miałam w uszach - dodaje.

Niemcy wycofali się już 18 września, tuż po tym, jak Polskę zaatakowali Sowieci. Tego samego dnia do drzwi ich domu zapukali enkawudziści. Przyszli po tatę pani Barbary. Zajechali przed dom samochodem z przewodnikiem, Polakiem, pracownikiem sądu w Samborze. Z lufą pistoletu przystawioną do czoła wskazywał domy, w których mieszkali sędziowie.

- Tata opiekował się ochronką, prowadzoną przez siostry zakonne i to go wtedy uratowało - relacjonuje pani Barbara. - Gdy nie zastali go w domu, poszli właśnie tam, a gdy i tam go nie było, to dali sobie spokój. Niestety nie na długo.

Przyszli po niego za pół roku, 23 marca 1940 roku w Wielką Sobotę. Było to dwóch Ukraińców z wezwaniem na NKWD, dla spisania „personalii”, jak mówili.

- Tato zdjął obrączkę, sygnet i zegarek, położył je na stole - nie kryjąc łez, mówi pani Barbara.

Wspomina, że spojrzał na mamę, uśmiechnął się lekko i powiedział, żeby nie płakała, żeby nie dawała oprawcom satysfakcji.

- Wtedy widziałam ojca po raz ostatni i nigdy już do nas nie wrócił. Zostaliśmy sami z mamą - opowiada pani Barbara.

Przez długie lata nikt nie wiedział, co się z nim stało. Wyjaśnienie przyszło w 1994 roku. Wówczas stronie polskiej została przekazana Ukraińska Lista Katyńska, która zawierała 3435 nazwisk pomordowanych. Stanisław Pazgan również na niej figuruje.

- Tatę znaleźliśmy tam pod numerem 2202, zamordowali go w 1940 lub 1941 roku, dokładnej daty nie udało się ustalić, pochowano go w zbiorowych grobach pomordowany w Bykowni - wyjaśnia Barbara Staniszewska. - Jedyne, co po nim mam, to kilka zdjęć, jakieś dokumenty, wspomnienia, już bardzo zatarte przez czas. Jest też młynek zrobiony z łuski z czasów wojny 1920 roku - mówi pani Barbara.

W 2011 roku młodzież z Myślenic, rodzinnego miasta pana Stanisława, upamiętniła go sadząc przed jedną ze szkół dąb pamięci. Ustawiono tam też pamiątkową tablicę, która odsłoniła pani Barbara.

- To było bardzo wzruszające - mówi. - Ci młodzi ludzie pojechali też do Bykowni, przywieźli mi z cmentarza woreczek ziemi - dodaje.

W niecały miesiąc, w nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 roku, dopełnił się również los całej rodziny Pazganów.

W bydlęcych wagonach jechali przez 2 tygodnie

- Przyszło po nas dwóch „krasnoarmieńców” w czapkach z czerwonymi gwiazdami i jeden oficer, który odczytał rozkaz Stalina o wysiedleniu do Kazachstanu - wspomina Barbara. - Mieliśmy pół godziny na spakowanie się. Tylko mama i najstarsza siostra, dziesięcioletnia Marysia, wiedziały, co się dzieje.

Na dworcu w Samborze zapakowali ich do bydlęcych wagonów i zaczęła się straszna podróż na Wschód, w nieznane.

Do przeklętego Kazachstanu jechali pociągiem ponad dwa tygodnie. Ich zesłańczy szlak zakończył się w Aktiubińsku. Na całej trasie tylko raz pozwolono im wyjść z wagonów i nabrać wody ze studni. Raz też dostali niewielkie porcje chleba. - Jedliśmy to, co udało się zabrać ze sobą z domu - opowiada Barbara.

Do Aktiubińska dotarli 25 kwietnia. Czekały ich jeszcze dwa dni podróży ciężarówkami przez stepy, a na koniec dzień wozami zaprzężonymi w woły. Przebyli 2600 kilometrów, by dotrzeć do kołchozu. Na drugi dzień po przyjeździe przewodniczący kołchozu, Jaszka Krikun zwołał Polaków i ogłosił: - Przyjechaliście tutaj, tu będziecie pracować i umierać.

W kołchozie wszyscy musieli pracować, w myśl zasady, kto nie pracuje, ten nie je. Zasada ta dotyczyła również dzieci. Te, które ukończyły 12 lat, pracowały na równi z dorosłymi. Racje żywnościowe były głodowe. Litr kaszy, bez tłuszczu a czasem również bez soli i pół kilograma chleba. Z rodziny pani Barbary początkowo pracowała tylko mama. Marysia była jeszcze za młoda, by wychodzić w pole. Ona sama miała tylko siedem lat, brat Andrzej pięć a najmłodsza Krysia - zaledwie trzy. - Gdy mama wychodziła do pracy, zostawiała nam trochę kaszy, to musiało nam wystarczyć - mówi.

Suśle mięso było dla Polaków rarytasem

Dzieci też próbowały zdobyć trochę żywności. - W lecie łapaliśmy susły, szkodniki na polach - opowiada Barbara. - Mieliśmy nawet normy. Ogonki szkodników oddawaliśmy brygadziście, a dla nas zostawała reszta - relacjonuje.

Te niewielkie gryzonie były dla Polaków w kazachstańskim kołchozie źródłem mięsa: - Biegaliśmy po polach z Andrzejem i łapaliśmy te gryzonie - opowiada. - To teraz z perspektywy czasu wydaje się jak zabawa, ale wtedy była to walka o przetrwanie - dodaje. Do dziś pamięta pewną przygodę, gdy nad rzeką utłukła jednego kamieniem i schowała pod kurtkę.

- Okazało się, że był tylko ogłuszony i wbił mi się zębami pod pachę - opowiada. - Bardzo bolało, przycisnęłam rękę do ciała, tak, żeby go udusić, nie mogłam mu przecież pozwolić uciec - wspomina.

Żeby pomóc mamie i przeżyć dzieci zbierały też kłosy zboża, lebiodę, dziką cebulę, gałęzie na opał. Mama czasem wymieniała coś z rzeczy taty, które zabrała z Polski. W ręce kołchoźników trafiała głównie garderoba.

Sytuacja zesłańców dramatycznie zmieniła się po napaści Niemiec na Rosję. Z kołchozu zabrano wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Zostały same kobiety i dzieci. Nastał czas głodu. Kobieta z czwórką dzieci nie mogła znaleźć sobie żadnego bezpiecznego miejsca. Nikt nie chciał jej przyjąć. Na początku zimy, gdy głód był już wielki, przewodniczący kołchozu oświadczył im, że muszą ratować się sami, że nie będzie marnował resztek jedzenia na Polaków. 27 grudnia opuścili kołchoz, jadąc saniami zaprzężonymi, jak wspomina pani Barbara, w „szkielety zwierząt”, które przecież też głodowały. Dotarli do Suchinówki, gdzie przewodniczący kołchozu zgodził się ich przyjąć w zamian za męską koszulę.

W rok później Pazganowie trafili na Ukrainę, wolną już od Niemców. Na początku marca 1946 roku zaczął się ich powrót do Ojczyzny. Znów w towarowych wagonach 8 marca dotarli na dworzec w Krakowie Płaszowie. Potem do Myślenic do rodziny ojca.

- Pamiętam z Kazachstanu zimny wieczór i burczenie w brzuchach. Spod ściany słyszę zaczynająca się opowieść o słońcu, o polach zbóż i zapachu świeżo pieczonego chleba - ze łzami w oczach opowiada pani Barbara. - Ten obraz to było moje wyobrażenie Polski. Gdy przyjechaliśmy do Myślenic, takim chlebem częstowała nas ciocia. I wtedy tak naprawdę, ja małe dziecko, zrozumiałam w pełni, co znaczą słowa modlitwy: - Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj - mówi ze wzruszeniem.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska