Czytaj także: Czy Kopciuszek z Nowej Huty zostanie królową Mediolanu?
Babcia przed wyjazdem do stolicy do ostatniej chwili robiła im na drutach identyczne białe sweterki. Żeby wyglądali na bliźniaki, bo taki był wymóg. A Ania i Wojtek nimi nie byli. Zresztą w książce Tosia i Tomek też nie są bliźniakami, jest między nimi 10-miesięczna różnica. Tylko że nikt o tym nie pamięta.
No był jeszcze jeden problem: szukali starszych dzieci, 13-, 14-letnich, a oni mieli 9 i 10 lat. W ostatnim etapie ich konkurentami była para chłopców i dzieci niespokrewnione z sobą. A jednak wygrali i zagrali w filmie, na którym wychowało się niejedno pokolenie. Jak to się stało, że krakowskie rodzeństwo dostało się do produkcji, i co dziś robią filmowi chłopak i dziewczyna?
Z krakowskim rodzeństwem prawników Anną Stępniewską-Janowską i Wojciechem Sieniawskim spotykam się w ich eleganckim biurze w centrum miasta. 34 lata po tym jak zagrali w filmie na podstawie książki "Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek" Hanny Ożogowskiej. Na jednej ze ścian wisi plakat Edwarda Lutczyna narysowany specjalnie na premierę filmu.
Ogłoszenie o castingu znalazł ich ojciec i choć do końca nie wierzył w sukces, wysłał zgłoszenie i zdjęcia dzieci. - Nie było żadnych scenek ani prób - przypomina sobie pierwsze spotkanie z reżyserem pan Wojtek. - Wszyscy wchodzili na 5, 10 minut, a nas nie było i nie było. Tata zaczął się niepokoić.
Najpierw zadecydowali, że są za mali do tego filmu, ale że kiedyś na pewno ich wykorzystają. - To, że byliśmy młodzi, ułatwiło nam wtedy zadanie, bo nie byliśmy niczym skrępowani, nie przejmowaliśmy się tym za bardzo. Traktowaliśmy to jak zabawę - zauważa pani Anna.
Gdy reżyserowi nie udało się znaleźć lepszych dzieciaków, zadzwonił po Anię i Wojtka. No i zaczęło się.
Zarabiali 600 zł za dzień zdjęciowy, podczas gdy "największa gwiazda" planu, ich filmowy ojciec Stanisław Mikulski dostawał 2400. - Tylko my tych dni mieliśmy znacznie więcej - uśmiecha się pan Wojciech. Przyznają, że wcale nie były to kokosy. Nie grali dla pieniędzy. Za to, co zarobili, rodzice kupili dużego fiata, ale sporo musieli dołożyć.
To była wspaniała wakacyjna zabawa: - Wszyscy świetnie się bawili, bo wszyscy tego typu film robili po raz pierwszy. Dla reżysera Stanisława Lotha był to debiut reżyserski, gdyż wcześniej był operatorem, a autor zdjęć Jerzy Łukaszewicz nie robił wcześniej filmów z dziećmi.
Nie było kar i oślich ławek, choć dla aktorów to wcale nie była łatwa praca. - Szczególnie kiedy musieli pracować z takimi amatorami jak my - uśmiecha się pan Wojtek. W filmie zagrała prawie cała ich rodzina, młodsza siostra, dla której specjalnie wymyślono jedną scenę, i pies.
Tola grała w leśniczówce, która nie była leśniczówką, tylko planem filmowym wykorzystanym m.in. w "Czterdziestolatku". On w różnych miejscach pod Warszawą.
Pani Ania wspomina, jak spinano jej gumką włosy, żeby się z przodu rozjeżdżały tak jak bratu. I to w zasadzie była cała charakteryzacja. - Najlepiej grało mi się scenę, w której wybijam okno kamieniem. Byłem już wtedy zaprzyjaźniony z całą ekipą i pozwolono mi zrobić aż sześć dubli. Dużo pracy mieli jedynie panowie, którzy musieli te okna za każdym razem wstawiać - wspomina z filuternym uśmiechem pan Wojtek. Przyznaje, że był raczej grzecznym chłopakiem, ale jak się trzeba było z kimś pobić na planie, nie stanowiło to dla niego problemu.
I zdradza filmowy sekret: zawsze pod sukienką miał spodnie. Powiedział, że inaczej nie zagra. Robił też fochy, kiedy kazali mu zjeść pomidora. - To róbcie ten film beze mnie - odparował i ekipa musiała mu ulec.
Pani Ani utkwiła w pamięci scena jazdy konnej. W dalekich kadrach zastępował ją dubler, ale w scenach z bliska jeden z operatorów brał ją na barana i podskakiwał. Musiał być wytrzymały, bo było wiele dubli… Nieprzyjemnie natomiast wspomina scenę z przyjęcia na koniec roku. Były owoce i bita śmietana. Wszystko pyszne. Jednak później się okazało, że scena się nie udała i trzeba było jeść tę bitą śmietanę, która na drugi dzień smakowała okropnie.
Co z lekcjami? Dyrekcja nie robiła młodym gwiazdom problemów. Na planie mieli indywidualne lekcje. Zresztą byli dobrymi uczniami. - Jednak gdy film szedł w telewizji, rusycystka wezwała mnie do odpowiedzi i dostałem dwóję. Potem się okazało się, że w filmie źle wymówiłem po rosyjsku słowo "żegnaj" - śmieje się.
Nie odbiło im. N gdy też więcej nie chcieli być aktorami. Pracę na planie "Dziewczyny i chłopaka..." potraktowali jako ciekawą, ale jednorazową przygodę. Trochę jak przedłużone wakacje.
Zobacz zdjęcia ślicznych Małopolanek! Wybierz z nami Miss Lata Małopolski 2011!
Głosuj na najlepsze schronisko Małopolski
Mieszkania Kraków. Zobacz nowy serwis
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!