Nie jest to nieprzyjemne - urzędniczki młode są i ładne, urzędnicy też. Bezczynność jednak wprowadza nieodwołalnie stan korytarzowej nudy, skłaniający do studiów gazetek ściennych i wnikliwych obserwacji.
Czekałem na swoją kolej, zastanawiając się, czy sowa pojawiająca się regularnie w ogrodzie może mnie zwolnić z opłaty skarbowej (zwolnieni są ci, co "aktywnie chronią gatunki zagrożone"). Po drugiej stronie korytarza siedziało kilka młodych par, wszędzie były drzwi obite czerwonym skajem. Zdawało się,
że zaraz otworzy je Władysław Gomułka, a z głośników popłyną dźwięki rozpędzającego się magnetofonu szpulowego, włączanego przyciskiem ukrytym pod suknem.
Potem przyszła moja kolej na formularze i pieczątki. Poszło jak z Płatka i mogłem sobie iść, przepuszczając jednak w drzwiach młodą parę w welonie i fraku. Uderzający był dysonans między miłością czystą a otaczającym pejzażem. Wkroczyła oto para na nową drogę życia, między budki
z frytkami, powyrywane krawężniki i kopcące autobusy zagłębione w asfalcie, wśród woni umierających warzyw i owoców. Para mogła sobie pomyśleć: "Co za śmietnik w tym Krakowie!".
Mogła się też zadumać: "Wiele jeszcze do zrobienia, za nasze podatki postawią tu nowy krawężnik.
I pomnik". Para jednak zwyczajnie uśmiechnęła się, wsiadła do auta i odjechała.