Korespondencja z Zhangjiakou
Z rozmaitymi pytaniami dziennikarze zwracają się do wolontariuszy często i niemal równie często otrzymują odpowiedź albo po chińsku, albo w mieszanym języku, w którym chiński stanowi mniej więcej 80 procent, a pozostałe 20 to pojedyncze angielskie słowa. Gdy okazuje się, że to nie pomaga, gościnni miejscowi nie zniechęcają się, ale z prędkością karabinu maszynowego uzupełniają swoją wcześniejszą wypowiedź o kolejne informacje, oczywiście znów w języku chińskim. Niestety, niekiedy zdarza się, że przez niezrozumienie pytania wolontariusze wskazują zupełnie niewłaściwą drogę. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że w Pekinie spotkaliśmy też takich, których angielszczyźnie nie można nic zarzucić.
Warto przeczytać
Bywa jednak i tak, że problemem w komunikacji z miejscowymi jest ich akcent. Sporo zamieszania tuż po przyjeździe naszej redakcyjnej delegacji do Pekinu wywołała próba otrzymania loginu do hotelowej sieci wi-fi. Połączenia nie dało się nawiązać, choć administrator sieci nieustannie powtarzał rzekomo właściwą kombinację liter i cyfr. Dopiero po wielu próbach logowania okazało się, że to, co w rozmowie brzmiało jak „si”, było w rzeczywistości nie literą C, a … cyfrą pięć.
Z wolontariuszami dziennikarze mają kontakt nie tylko przy okazji zadawania im rozmaitych pytań. Wchodząc do jakiegokolwiek biura prasowego można być pewnym, że usłyszy się chóralne "hello", a wychodząc chóralne "bye bye". Gdy jednak w trakcie jednego pobytu wychodzi się a to po coś do zjedzenia, a to do toalety, a to wreszcie do strefy wywiadów, przywitanie i pożegnanie otrzyma się zapewne tyle razy, ile będzie się przechodziło przy wejściu, a miejscowym zupełnie nie będzie przeszkadzało, że z daną osobą witali się już parokrotnie.
Uczynność Chińczyków objawia się także wtedy, gdy chcemy otrzymać coś do zjedzenia. Cała procedura biurze prasowym przy skoczni wygląda następująco: pierwszy Chińczyk pyta w swoim języku, co chcemy akurat zamówić, drugi czeka tuż obok z płynem do dezynfekowania rąk, a trzeci i czwarty po prostu asystują i witają gości swoim nieodłącznym "hello". Przy odbieraniu gotowego dania czeka już natomiast kolejna grupka.
Chińczycy bardzo pilnują również, by nikt ich nie wyręczał w zadaniach, które są przeznaczone dla nich. Wystarczy spróbować chwycić klamkę, by wejść do biura prasowego, a wolontariusz niemal na pewno podbiegnie, choćby w ostatniej chwili, i dopilnuje, by drzwi zostały otwarte właśnie przez niego.
Miejscowym po prostu nie mieści się w głowie, by cokolwiek wymknęło się spod kontroli i przygotowanego przed igrzyskami dokładnego planu - kto ma więc witać, ten wita, kto ma otwierać drzwi, ten je otwiera. Jakiekolwiek odstępstwa od scenariusza nie są przewidziane.
W Pekinie spotykamy się też niekiedy z sytuacjami absurdalnymi, już nie zawsze związanymi z wolontariuszami. Po przylocie bardzo pilnowano, by na lotnisku był zachowany dystans społeczny i osoby, które właśnie wysiadły z samolotu, dzielił wymagany jeden metr odstępu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że dosłownie po kilkudziesięciu metrach całą grupę przyjezdnych stłoczono razem. W jednym miejscu słyszeliśmy więc powtarzane bez przerwy „One meter! One meter!”, a po chwili kolejni gospodarze, ubrani w identyczne kombinezony ochronne jak ci, którzy pięć minut wcześniej tak bardzo nas pilnowali, nie robili sobie nic z tego, że o jakimkolwiek dystansie nie ma już mowy.
Takich sytuacji jest zresztą w Pekinie więcej - w pociągu wożącym media z jednej strefy do drugiej wyłączono z użytkowania część miejsc, żeby jednym składem nie podróżowało zbyt wielu dziennikarzy, za to na dworcu odebrał ich niezbyt pojemny autobus, w który panował już tłok niczym w warszawskim metrze w godzinach szczytu.
Ale do takich sprzeczności i częstego braku logiki trzeba się na tych igrzyskach po prostu przyzwyczaić - to, co najpierw dziwi, szybko dziwić przestaje.
